Tak więc jesteśmy. Tutaj faktycznie na szczęście jest prawdziwa wiosna Po strasznych przeżyciach związanych z pobudką o 3 rano , wylądowaliśmy szczęśliwie w Londonie. Mój mąż zaczął oczywiście marudzić, jakby to było ,żeby nie marudził. W każdym razie po półtoragodzinnej podróży autobusem dojechaliśmy na Victorię. Nie byłoby normalnie, gdybyśmy nie zgubili się z Żanetą. Była to powtórka umówienia się mojego i Zygmunta na dworcu w Poznaniu w 1988 roku. On czekał przed dworcem, ja na peronie 1, czyli za rogiem. On czekał, ja czekałam, a efektu nie było. W sumie nie spotkaliśmy się i nie pojechaliśmy do Berlina. Podobnie było dziś. My czekaliśmy na skrzyżowaniu Elizabeth Bridge i Buckinhgam Palace Road, Żaneta przed głównym wejściem na Victorię. Oczywiście nie mieliśmy swoich telefonów , bo Marcin ( który szaleje w Portugalii - do jutra) nie dał Żanecie naszych telefonów, a nam Żanety. W sumie po kilku połączeniach z Lizboną, udało nam się spotkać.
Po zaokrętowaniu ( Magda po zapoznaniu się z kotem ) poszliśmy w miasto. Oczywiście od razu pokłóciliśmy się z Zygmuntem na temat kierunków ( to ten ruch lewostronny), a potem dotarliśmy do British Museum, gdzie my z Magdą poszłyśmy oglądać wiktoriańską biżuterię ( cudna), a Horodyski gdzieś tam. Kilka razy widziałyśmy go jak przemyka się galeriami i raz nawet udało nam się zrobić sobie z nim zdjęcie...