Podróż do bambusowego morza rozpoczęliśmy bardzo grzecznie wstając rano, pakując plecaki i udając się do sąsiedniego budynku, w którym mieścił się dworzec autobusowy, albo coś w tym rodzaju. W każdym razie można tam było kupić bilety na autobusy - także turystyczne. Zygmunt z Jarkiem poszli gimnastykować się przy kasie, bo, rzecz jasna - nikt nie mówił po angielsku. Poprzednie dnia nasi mężczyźni wybrali się samodzielnie do miasta, aby odnaleźć miejsce, w które mogą nas zawieźć i które stanowić będzie niewątpliwą atrakcję naszej podróży...
Tak więc poszli kupić bilety. Gosia i ja siedziałyśmy na krzesełkach i co chwilę ktoś przychodził nas oglądać, bo oprócz nas innych białych tam nie było. W sumie było nam bardzo przyjemnie. Nagle jednak przyszedł Zygmunt i z grobowa mina oznajmił, że mamy mały problem, bo do Bamboo see jest na dziś tylko jeden bilet. Nas było 4 sztuki. Drugi autobus odchodził wieczorem i zdecydowanie nie chcieliśmy nim jechać... Chłopcy się załamali, ale podbudowani przez nas , kobiety - poszli negocjować. Rozmowy były bardzo burzliwe. W pewnym momencie nastąpił przełom. Kobieta z kasy przyprowadziła faceta, mówiącego po angielsku ( tj. mówiącego jak ja po angielsku). Kazali nam czekać. Czekaliśmy. Przyszedł facet i dalej kazał czekać. Czekaliśmy. I nagle co? Przyszedł facet i powiedział, że już są dla nas miejsca w autobusie do Babboo see. Wyrzucili 3 osoby i było ok. Na szczęście prawda dotarła do mnie już w autobusie, do którego zostaliśmy zaprowadzeni " od kuchni".
Po kilku ładnych godzinach podróży dowieziono nas na miejsce i wysadzono przy bramie parku. My , gwiazdy zasiadłyśmy na fotelach, zaopatrzywszy się w foldery, a nasi panowie rozpoczęli poszukiwanie noclegu i zajęli się kupnem biletów wstępu. Po jakimiś czasie przyszedł Zygmunt.
-Mamy nocleg - oznajmił - ale drogo
Oczywiście przed przyjazdem przeczytaliśmy odpowiednie miejsce w Pascalu, gdzie faktycznie stało, że pobyt i noclegi w Bamboo sa bardzo drogie.
- 120 juków - płakał Zygmunt - ale nic taniej nie było, a baba nie dała się przekonać , bo nie mówi po angielsku...
Poszliśmy więc biedaki do naszego pensjonatu, gdzie czekała już właścicielka, zachwycona, że poza sezonem chwyciła klientów. Pokoje całkiem całkiem, w naszym był nawet prawdziwy kibelek i wanna. Zygmunt z Jarkiem poszli zapłacić. I co się okazało? Te 120 julków to była cena za 3 noce za 2 osoby...
Tego samego dnia, pomimo,,że było to już popołudnie, wybraliśmy się do wsi i dalej, do pobliskich wodospadów. Po drodze zadziwiło nas sporo rzeczy. Rzeka wyglądająca czasami jak Drawa. Drzewa rosnące na asfalcie. Brak turystów. Powędrowaliśmy w las, popodziwialiśmy piękne wodospady, \Jarek nawet zażył kąpieli pod jednym z nich. W międzyczasie zrobiło się już dość ciemno.
W międzyczasie zrobiło się już dość ciemno. Ciemno, ale nie późno... Niespiesznie więc wracaliśmy do wioski, w której chcieliśmy coś zjeść. Okazało się jednak, że w wiosce zarządzono chyba już ciszę nocną, bo nie znaleźliśmy ani jednej otwartej restauracji... Los się jednak nad nami zlitował, bo nagle z piskiem opon, zahamowało auto, a z niego wyskoczyła nasza gospodyni, zaniepokojona turystami ( zagranicznymi), którzy beztrosko poszli ciemną nocą w ciemny las i wybetonowane ścieżki, co jest jak powszechnie wiadomo - bardzo niebezpieczne. W tym całym Bamboo see innego turysty niż chiński chyba nie widzieli od dawna, co łatwo było poznać po tym,że nikt nie mówił po angielsku. Niemniej jednak byliśmy naszej gospodyni bardzo wdzięczni, bo zakrzątnęła się, skombinowała jakiegoś kucharza, który otworzył dla nas knajpę. Problem był jeden. Trzeba było coś zamówić, ale jakoś nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka... Zygmunt z Jarkiem gdakali nawet i pochrząkiwali ( kurczak i świnia – szkoda, że nie nagrałam tego momentu), Gosia suszyła gacie Jarka na krześle, gospodyni coś gadała, pokazywaliśmy kucharzowi nawet coś tam w moich bezcennych rozmówkach, ale on i tak nic nie rozumiał. W końcu których z naszych bohaterów wyskoczył i sprowadził przechodzącego Chińczyka ( turysta), który mówił po angielsku ( basic). Wszyscy odetchnęli ulgą, a my dostaliśmy kilka pysznych dań i piwo...
Obżartych do nieprzytomności nasza boska gospodyni wpakowała w auto i odwiozła pod swój dach...
Następnego dnia , po dokładnym zapoznaniu się z mapą parku, postanowiliśmy potrekkingować. Po podwiezieniu nas w najdalsze rejony , ruszyliśmy do pierwszej wspaniałej atrakcji – jezior. Jako,że szliśmy szosą, co chwila zatrzymywały się busiki , a ich kierowcy patrzyli na nas dziwnie, gdy nie chcieliśmy z nimi jechać. Nie wiedzieliśmy jednak dlaczego. W dobrej atmosferze dotarliśmy do jeziorka, skąd , jak uważał Jarek, można było przepłynąć do drugiego jeziora. Wdawszy się w długie negocjacje z facetem od dziwnych łódek przycumowanych w pobliżu, zdecydowaliśmy się na wersję lux – z dachem. My z Gosią usadowiłyśmy się na maleńkich krzesełkach , zadowolone z siebie. Nasi panowie uczynili to samo i zobaczyliśmy babę zmierzającą w kierunku naszej łódki. Baba, według naszego przekonania miała wiosłować i przewieźć nas na drugie jeziorko. My zaś mieliśmy podziwiać widoki. Baba jednak chwyciła bambusową tyczkę i odepchnęła nas od brzegu... Zdębieliśmy. Baba pokrzyczała coś , a my zobaczyliśmy inne bambusowe tyczki z małym poprzecznym kawałkiem bambusa zatkniętym w poprzek... To były wiosła, a facet po chińsku tłumaczył nam, że za te 100 julków to możemy sobie powiosłować... Powiosłowaliśmy więc,bo cóż mieliśmy robić. Opłynęliśmy całe jeziorko, a połączenia z drugim nie znaleźliśmy - bo go po prostu nie było. Jedynym pocieszeniem był widok 6 uroczych Chineczek na drugiej tratwie - takiej jak nasza. To, że chichotały i krzyczały, to nic. ważne, jak były ubrane, ale o tym później.
W końcu, po dopłynięciu do brzegu, przejścia do innego jeziorka ( Gosia i Zygmunt zupełnie zrezygnowani...) dotarliśmy do wielkiej góry, po zboczu której pięła się piękna ścieżka ( wykonana, jak to w Chinach - wszędzie , gdzie są atrakcje, jest ścieżka np. kamienna, barierki, stragany itp.). Obeszliśmy kilka wodospadów, jakieś knajpki , w których wypiliśmy coś zimnego i przylepiony do skały klasztor z prawdziwymi, modlącymi się mnichami. Nie to jest jednak ważne, pomimo, że ścieżka była naprawdę piękna, a widoki w doł zbocza na mi.in pola ryżowe, naprawdę powalające... Ważne było to,że dopiero tam zrozumiałyśmy z Gosią, jak bardzo jesteśmy nie na miejscu i w ogóle de top...
Jak juz pisałam , rezerwat Bamboo see składa się z większych i mniejszych "atrakcji" rozrzuconych w lesie bambusowym. Są atrakcje, do każdej prowadzi stosowna brama, stragany, ścieżki itp. Są one- te atrakcje oddalone od siebie mniej więcej od 1,5 do 5 km. Pomiędzy nimi istnieje szosa, o bardzo porządnej nawierzchni. Gdy tylko przyjechaliśmy do rezerwatu, przyszedł Jarek i grobowym głosem oznajmił, że rozmawiała z jakimś facetem,który chce od nas " tax" - 300 juanów. Nie wiedzieliśmy za co, ale na szczęście niejaki niepokój wzbudził w nas tenże facet. Skoro istnieje biuro parku, w którym płacimy za wstęp, to i tam tenże Tax winien być uiszczony. Facet był jednak niezmordowany i biegał za nami strasznie. W końcu dobiegł do busika i pokazując na niego zawołał " Tax !" Tajemnica się wyjaśniła, po prostu chciał nam wynająć swoją taksówkę za 300 juanów... Dopiero jednak następnego dnia zrozumieliśmy dziwne spojrzenia ludz, gdy przechodziliśmy koło ich domów i tych, którzy koniecznie chcieli nas powieźć. Rezerwat Bamboo see odwiedzany jest głównie przez Chińczyków. Oni bardzo poważnie traktują wypoczynek i kobiety stroją się przy takich okazjach okropnie ( mogliśmy to również później zaobserwować w czasie wolnego tygodnia po 1 października ). Chinka wybierająca się na spacer w góry , połączony z wiosłowaniem wygląda tak: Fryzura prosto od fryzjera, okulary koniecznie markowe, bluzeczka z dekoltem, spódniczka, często marszczona, ale może też być prosta - do kolan, buciki lub sandałki ( było gorąco, przeważały sandałki) na obcasie od 5 do 15 cm. Do kompletu torebusia i parasolka. Panie te wraz ze swoimi mężami lub kochankami (u panów przeważają cieliste skarpetki, takie jak u nas rajstopy ) przemieszczają się taksówkami, kursując od atrakcji do atrakcji... Nic dziwnego, że tak źle poczułyśmy się z Gosią... My miałyśmy praktyczne sznurowane buty, spodnie, plecaki...
Ogólnie jednak pobyt w BS był okropnie przyjemny, jeździliśmy też kolejką linową, a widok z góry był niesamowity... Innych białych tam nie spotkaliśmy...