Jak w tytule, nasza droga do Chongqing usłana różami nie była... Rannym autobusem , udaliśmy się do miejscowości Yibin, skąd miało być blisko do Chongqing. Podróż ta nie wyróżniała się niczym szczególnym, poza tym że odbyliśmy ją nietypowo dla naszego dotychczasowego podróżowania, bo zamiast czystym autobusem z chińskim kabaretem w tv w tle - , małym, starym, brudnym i niesamowicie zatłoczonym busikiem. W każdym razie, w końcu, po otrzepaniu się z resztek bambusowo - grzybowych specjałów przewożonych przez współtowarzyszy podróży - wylądowaliśmy w Yibin. Na dworcu , na którym białego nie widziano przez 30 lat , okazało się, że czy to autobus bezpośredni do Chongqing już odszedł, czy tez ,że takiego w ogóle nie ma, nie pamiętam. Wraz z Gosią po odcyfrowaniu chińskiego rozkładu jazdy ( popatrz, a taki wisielec z choinką i szpice, to jest ?) odnalazłyśmy transport do miejscowości o wdzięcznej nazwie Luzhou. W Luzhou było gorzej niż w Yibinie. Miałam wrażenie ,że tam nikt, nigdy takich jak my nie widział. Na dodatek Jarek brodaty z długimi włosami , Zygmunt brzuchaty , też z plerezą niczego sobie i do tego Gosia jasna blondynka. tylko ja taka w miarę, bo może większa, ale w sumie podobna do miejscowych. Po angielsku nie mówił dokładnie nikt. Samo miasto z perspektywy dworca pks - typowo chińskie...Jako, że zrobiło się juz popłudnie, a my z Gosią odszyfrowałyśmy,że do Chongqing , odległego o 100 km, nie ma już autobusu, nastrój zrobił sie minorowy. Trochę nas to zdziwiło, bo co, jak co, ale komunikacja publiczna naprawdę w Chinach działa bez zarzutu. Jakoś nikt z nas nie miał ochoty na nocleg w Luzhou. Zasiadłyśmy więc znudzone w dworcowej hali, a panowie latali, jak opętani - nie wiem w sumie po co. Nagle jednak przylecieli z powrotem i mówi, abyśmy się zbierały, bo jest tu jakich facet, co to niby zawiezie nas do Chongqing. Podszedł do nas, mówią, pociągnął za rękaw i na migi pokazał, aby iść z nim. Zaprowadził ich do biura i tam, przy pomocy internetowego tłumacza napisał " ja zawiozę was do Chongqing". Panowie , logicznie zresztą potarli palce - z ile. A facet odpisał " za darmo". Zniechęceni do wszystkiego poszliśmy z plecakami i zapakowaliśmy się do busa stojącego pod dworcem.
A dobry ten człowiek pokrążył kilka minut ulicami Lhouzou i podwiózł nas pod drugi dworzec... Pomachał nam, my jemu. Nie wiem skąd wzięło sie w nas przekonanie, że to dworzec kolejowy. Byliśmy jednak tego w 100 % pewni. KKupiliśmy bilety, bo okazało się oczywiście, że transport do Chonqing jest co godzinę. Kupilśmy coś do picia i wyszliśmy na peron. Naprawdę zatkało mnie, gdy zobaczyłam, że czeka tam nie pociąg, ale autobus...
Droga do Chongqing bardzo mie się podobała, bo przez te 100 km jechaliśmy obok budowanej drogi... Czasami miała wrażenie, że po prostu polem....
W CHq złapalismy taxi i nie zważając na nic kazaliśmy zawieźć się do hotelu, w jakich zwykle nie sypiamy. Miał on chyba ze 4 gwiazdki, a może 3, w każdym razie stał na cyplu, u zbiegu dwóch rzek i widok był bardzo piekny. Dostalismy pokój chyba na 14 pietrze ( może 12 ) z widokiem na rzeki... To pierwsze zdjęcie to widok z naszego okna na Jangcy... W komplecie śniadanie.
W ogóle strasznie mnie rajcują hotelowe śniadania i uwielbiam je.
Wstałam więc wcześnie zastanawiając się jaką to kawę dostanę i co to dobrego sobie zjem... Sala jadalna , owszem bardzo elegancka, dwa olbrzymie stoły zastawione dobrem wszelkim... ale nie dla mnie... Kawy ani śladu. Kilka rodzajów kleików - co jeden , to bardziej śmierdzący. Pierożki na parze i jajka - ew. do zjedzenia. Dania smażone z makaronem i ryżem, inne niezidentyfikowane potrawy, w tym rosół... po prostu horror... A gdzie kawusia, jajeczka w 7 postaciach? Gdzie grzaneczki, dżemiki, jogurcik, owocki wszelakie? No gdzie?
Po tym cudownym śniadanku, wyszliśmy, aby załatwić najważniejszą rzecz - spływ rzeką Jangcy. Po krótkich poszukiwaniach ( biur było wszędzie pełno) wytypowaliśmy , tzn, panowie wytypowali biuro z najładniejszą panienką.
Panienka była urocza i przedstawiła nam wizje wspaniałego rejsu po rzece, kajuty jak ze snu ( na dowód zdjęcia ), cudownych atrakcji i w ogóle jak to zyskujemy, tyle w cenie .... Miałyśmy z Gosią wizję - my na pokładzie, leżaki, białe ręczniki, opalamy się szlifując paznokcie , a kelner przynosi nam napitki...
Rejs miał zacząć się wieczorem, więc po dokonaniu inspekcji miasta , odnaleźliśmy market Carrefour , aby zrobić zakupy na rejs. Market był naprawdę wspaniały, bo był to jedyny sklep , w którym nabyliśmy coś w rodzaju bagietki...
Na ulicy zostaliśmy tylko raz poszarpani przez jednego Francuza, który zobaczywszy na naszych reklamówkach napis Carrefour wpadł w trans...
No i nadeszła chwila naszego zaookrętowania. Zgodnie z umową przed biurem czekał na nas Chińczyk. Zaprowadził nas do hali, skąd kolejką linową przedostaliśmy się na drugi brzeg rzeki. Facet już po drodze tłumaczył nam, że zaszła zmiana i nie ma tego statku, którym mieliśmy płynąć, tylko inny, ale prawie taki sam... No i weszliśmy na tę piękną łajbę... Ręce i nogi nam opadły. Chyba tylko z tego powodu, że zaniemówiłam totalnie nie wpadłam albo w szał, albo w rozpacz... Kroplą przelewającą szalę była jednak nasza kajuta, w której nawet nie zmieniono pościeli. Żeby wszystko było jasne, n e zmieniono jej od mnie więcej 2005...
Jarek z Zygmuntem wypadli na korytarz. Chwycili naszego Chińczyka, który zarzekał się, że teraz to on już nic nie może. Po wrzaskach w wykonaniu moim i Gosi dowleczono dwie Chinki z czysta pościelą. Nic nie mówiły, bo byłam od nich dużo większa, ale każdą sztukę pościeli do wymiany trzeba było im pokazać palcem. Na to wszystko wlazła nasza " anglojęzyczna" guide. Zaczęła straszna tyradę na temat, że trzeba zapłacić po 50 cyz 60 julków, bo wtedy będziemy " wery hapi" . To wery hapi okazało się ,że dotyczy wstępu na górny pokład. Bez tego ani rusz...
Górny pokład, za który trzeba było zapłacić, okazał się zastawiony maleńkimi stoliczkami i krzesełkami. Jedno krzesełko na pól tyłka...
I tak to zostaliśmy pięknie zrobieni w trąbę...