Po odwiedzeniu misiaczków i zainstalowaniu się w hotelu ( strategicznie , przy dworcu autobusowym ) pojawiło się pytanie - co dalej. Zygmunt z Jarkiem po długiej i burzliwej dyskusji zdecydowali, iż jedziemy zobaczyć Buddę. Do Leshanu. Po dokładnym poczytaniu w odpowiednim miejscu w przewodniku i obejrzeniu mapy, pojawił się problem kolejnego noclegu. Jako, że ów Budda umiejscowił się na naszej dalszej trasie, postanowiliśmy jechać z bagażami. Dyskusja znów rozgorzała, a Jarek włożył nos w mapę i w sposób zdecydowany oznajmił, że Leshan, wygląda na miasto bardzo małe a nawet bardzo bardzo małe i na pewno będzie tam kłopot z noclegiem. Wsadziliśmy nosy w mapę. Leshan był, ale faktycznie jakby mały... Postanowiliśmy jechać jednak bez bagaży...
Jako pierwszy moje wątpliwości wzbudził most. W Leshanie oczywiście. Za mostem zaś objawiło nam się miasto usytuowane u spływu trzech rzek. Domy w nim były wysokie bardzo ... Wysiedliśmy i orzekliśmy, że Jarek jednak naprawdę miał rację . W tym mieście mogłyby być kłopoty z noclegiem...
Buddę odnaleźliśmy od razu, inteligentnie oglądając rzekę i bezbłędnie typując miejsce największego kłębowiska łodzi. Do wyboru były łajby różnego kalibru, ale cena, bez względu na ilość pasażerów - ta sama 50 julków od łba. po odczekaniu jakiegoś czasu na bulwarze nad rzeką ( pomysł Zygmunta - podobno światło źle pada ba Buddę i trzeba poczekać) , wpakowaliśmy się w motorówkę ( jako się rzekło 50 julków od głowy) i pokręcilimy się po rzece, także oglądając Buddę. Miły pan motorówkowy wyrzucił nas na drugim brzegu rzeki . Czując się jak odkrywcy, ruszyliśmy. Jarek przodem. Omijając wszelkie normalne wskazówki pokazujące tępakom, jak dotrzeć do Buddy, znalezliśmy księżycowe drzwi. Jarek poczuł się jak komandos ( chwila uwieczniona została na wsze czasy). Niestety krzaki pod mostem uniemożliwiły dalsze przedzieranie się przez cudze ogródki i musieliśmy wrócić na cywilizowaną drogę. Wylądowaliśmy ostatecznie na zakurzonym murku. Jarek, czując, że jest odpowiedzialny za naszą wyprawę, zarzuciwszy plecak na ramię, poszedł przecierać szkal i szukać cywilizacji. My, tj. Gosia, Zygmunt i ja zostaliśmy w pełnym słońcu Leshanu pilnując się wzajemnie. Czekanie stało się jednak dość uciążliwe ( słońce) i Gosia zaniepokojona długa nieobecnością Jarka, podbuntowała Zygmunta i ruszyli śladami naszego zaginionego kolegi. Ja poszłam za nimi , bo i tak nie miałam innego wyjścia.
Nagle, z piskiem hamulców zahamował przy nas tuk tuk i nieznany nam mężczyzna narodowości anglojęzycznej, zapytał, czy jesteśmy kolegami Jarka , a gdy potwierdziliśmy - pokazał nam palcem gdzie iść. Faktycznie. Nagle znaleźliśmy liczne atrakcje , Jarka i wejście do jednej ze świątyń. Jak się okazało - chcąc czy nie - nie da rady zaoszczędzić , nie wchodząc do mnóstwa typowo chińskich atrakcji po drodze - płatnych oczywiście, bo cena jest jedna na wszystko...
Powlekliśmy się do Buddy , obejrzeliśmy go, rezygnując na szczęście ze schodzenia wraz z tłumem chińczyków po stromych schodach, a potem oczywiście - wchodzenia po nich...
Gosia i Jarek poszli oglądać chińskie dziwadła, a my postanowiliśmy wrócić do miasta. Pod pagodą , bardzo ładną zresztą spotkaliśmy naszych tybetańczyków z autobusu ( nie pisałam o nich - dziadek, ojciec i dwóch synów , w tym jedna mała małpka, zaczepiał wszystkich w autobusie, na koniec zasnął i o mało co nie odjechał w siną dal do zajezdni ).Tybetańczycy, jak to oni mają w zwyczaju, obchodzili pagodę dookoła, dziadek intonował modlitwę. Zaprosili m nie bardzo grzecznie, ja przeszłam z nimi parę razy , a potem pięknie pozowali mi do zdjęcia...
Po wyjściu z całego kompleksu , Zygmunt, poczuł, że i on musi czuć się jak komandos i po uruchomieniu swojego prokuratorskiego szóstego zmysłu, bezbłędnie odnalazł przystanek, a na nim kobiety. Kobiety były zwyczajne, ale trzymały w ręce butelki wody, jakie zwykle rozdawane są w autobusach. Nadjechał autobus nr 13. One wsiadły, my za nimi. Autobus ruszył. Początkowo faktycznie podjechał do rzeki. Widziałam nawet miejsce naszego oczekiwania na łódź. Ale autobus nie pies i do nogi nie chodzi. Zaczęła się podróż mojego życia. Jechaliśmy najpierw chyba po wszystkich ulicach jednej strony rzeki. Potem , ku mojej uldze przejechaliśmy rzekę. Autobus zaczął jednak jeździć znów po wszystkich ulicach - mogę więc powiedzieć, że znam Leshan doskonale. Ja wysiadłabym juz ze 20 razy, ale Zygmunt chwytał mnie mocno i wskazywał paluchem na baby z wodą. Tak więc po jakiejś godzinie ( dodam, że Budda był mniej więcej naprzeciwko miejsca, gdzie chcieliśmy dojechać - 200 m w linii prostej), dotarliśmy da autobusowy dworzec. Gdy wysiadłam na drżących nogach, wysłałam do Gosi smsa - wsiądźcie do 13, zamknijcie oczy i nie zważając na nic jedzcie do końca...
Po tych emocjach , postanowiliśmy pójść na obiad. Wytypowaliśmy jedna z licznych knajpek na przeciwko dworca.
Z mamą i córką porozumiewaliśmy się oczywiście za pomocą naszych cudownych rozmówek - prezent od Roberta A. - baby, zachwycone, chciały je od nas odkupić. Zygmunt, był również zachwycony i powiedział - Sprzedaj im, w końcu będzie jakaś knajpa w Chinach z polskim menu...
Długo to trwała, ale udało mi sie wytłumaczyć kobiecie , że to nie angielski, ale polski. Gdy jedliśmy juz nasze pyszna dania, córka siedziała na przeciwko nas z encyklopedią w ręce i czytała o tym, jaki to dziwny kraj ta Polska...
No i wróciliśmy do Chengdu.
Ale nie był to koniec tego pięknego dnia... Potem wybraliśmy się do restauracji na piwko i posiłek.
My z Zygmuntem byliśmy najedzeni ( kobietki w Leshnie dobrze karmiły), Gosia i Jarek postanowili skosztować syczuańskiego jedzenia...
Jedno danie - zawierało trochę mięsa, groszek w strąkach i paprykę - zieloną. Drugie troche mięsa, trochę orzeszków ziemnych i paprykę suszona - czerwoną , w ilości, która zaspokoiłaby potrzeby na ostrą suszona papryk,ę, małego osiedla na całe życie...