Po przyjeździe do Xian ruszyliśmy z kopyta, aby załatwić bilety i permity do Lhasy. Porażka zupełna, od biedy permit byśmy dostali, ale trzeba było czekać prawie tydzień, a bez permitu nie bardzo chcieliśmy jechać ( znaleźliśmy jedną Chinkę co nas te nieszczęsne bilety chciała kupić ) ze względu na ograniczenie urlopem. Wysadzą nas gdzieś i co ?
W każdym razie po całym dniu spędzonym w taxi i po objechaniu chyba całego Xian, daliśmy sobie spokój z Lhasą i Tybetem.
Następnego dni przed dworcem powitaliśmy Gosię i Jarka i po burzliwej dyskusji postanowiliśmy połączyć nasze siły , w szczególności w kwestii ważnej - rejsu po Jangcy...
Rankiem, po dobrze przespanej nocy wybraliśmy się zwiedzić- co oczywiste - Terakotową Armię. Po południu - pojechaliśmy wspiąć się na Hua shan - jedną ze świętych gór. Gosia i Jarek postanowili ambitnie wspiąć się na szczyt. Ja, jako, że cienki ze mnie wpinacz, a czasu nie mieliśmy za dużo, bo wieczorem ruszaliśmy dalej, wymogłam na Zygmuncie, iż na szczyt wjedziemy kolejką. Po odstaniu swojego czasu w kolejce wpakowano nas do wagonika. Osoby odpowiedzialne za załadowanie "towaru" do wagonika obrzuciwszy Zygmunta uważnym spojrzeniem uznały ,że jest jak dwóch Chińczyków i w związku z tym pojechaliśmy wagonikiem w umniejszonym składzie... Rozbawiło to nas do łez.
Z góry widać było - co jednak nie umniejszyło mojego zdziwienia, iz na sam szczyt góry prowadzą pieczołowicie wykonane schody...