Dziś rano wsiedliśmy do pociągu w milej Ayuttayi i po dwóch godzinach jazdy 3 klasa ( tak jak nasze osobowe bez przedziałów tylko maja sajgony na suficie i żaluzje w oknach) zawitaliśmy na dworcu Hualampomg w Bangkoku. Cala podroż kosztowała nas niecałego dolara za dwie osoby.
Na samym dworcu doszło do zdecydowanej wymiany zdań z Zygmuntem, bo on wcale nie uważał, ze jest to ładny dworzec, a ja - wprost przeciwnie. Dworzec bowiem jest piękny - jasny, czysty i bardzo kolonialny. On uważa ze przeginam. W kazdym razie Dworzec Centralny w Wawie wygląda przy Hualampong jak slums.
Chyba to trochę pobudziło Horodyskiego, bo stwierdził, ze zafunduje mi atrakcję - przewózkę statkiem po rzece - zamiast tuk tuka. Jako, ze na dworcu kręci się pełno czegoś w rodzaju pomocników turystycznych, którzy wyłapują głupich białasów i pokazują im gdzie maja iść, ruszyliśmy we właściwym kierunku. Przy tych pomocnikach, to w ogóle aż strach gdziekolwiek spojrzeć, bo są straaasznie pomocni....
Szliśmy, szliśmy, szliśmy - z plecakami rzecz jasna i zrobił się z tego całkiem niezły trekking. Naprawdę. W końcu dotarliśmy do piersu, z ktorego odpływała nasza łódka i ( z pleckami na grzbiecie) popłynęliśmy. Trochę nam zajęło znalezienie jakiegoś spania i trafiliśmy - na zewnątrz całkiem niezłe, w środku trochę syf, ale za to za niecałe 3 dolce od osoby . Trudno. Posiedzimy tu ze 3 dni i ruszymy na wyspy... Teraz idziemy zwiedzać. Ponoć Horodyski opracował całkiem nowy plan wycieczkowy..... Ciekawe jakie atrakcje mnie dziś czekają...
Proszę pisać do mnie, bo inaczej nie mam innego zajęcia ( a tak to czytam wasze komentarze) i muszę kłócić się z mężem...