Na dworcu w Udon Thani tak szybko zostaliśmy przesadzeni z autobusu z Vientiane do autobusu do Bangkoku, ze nawet nie zdążyłam się zorientować.... Poprzednio chcieliśmy się w Udon zorientować co i jak, może nawet przenocować, ale tajski Pan Autobusowy, nie dal nam szans. Dopiero jadąc zaczęliśmy się zastanawiać co właściwie będziemy w tej Tajlandii robić. Zygmunt, mój mąż ukochany, jako ze dba o mój rozwój intelektualny, stwierdził, ze będziemy zwiedzać ruinki. To skutek długiego przebywania z Jolką...
Padło hasło Ayuttaya... Zygmunt udał się wiec do pana Autobusowego porozmawiać na temat trasy i czy autobus w ogóle przez tę Ayuttaye jedzie. Wrócił zdecydowanie zniesmaczony, bo facet w ogóle go nie rozumiał. I dobrze. Niech już będzie ten Bangkok ( nawiasem mówiąc bilet w autobusie, w którym było mnóstwo miejsca na nogi i wyświetlali filmy rożne : Rambo XXV oraz obraz o walniętej mocno dziewuszce, która sama z siebie stała się mistrzem kung fu czy czegoś tam - film tajski , wyjątkowo zajmujący - kosztował po niecałe 10 dolców na łeb). Jechaliśmy i jechaliśmy, zrobiło się ciemno i byliśmy już dobrze ponad 24 godziny w podroży, więc, co jest oczywiste , przysnęliśmy. Była gdzieś 22.00 lub nawet po .Nagle obudził nas Pan Autobusowy i wysadził gdzieś, mówiąc, ze jesteśmy już na miejscu .Zresztą nawet nie wiem dokładnie co mówił - bo spałam... Sprowadził nawet taxi w postacie dwumiejscowego tuk tuka. Pokazaliśmy tuk tukowcowi plan , oczywiście Bangkoku, tuk tukarz kiwał głową i kiwał, doradzało mu ze czterech. Zygmunt się targował i w końcu wtłoczeni pod nasze plecaki, droga szerokaą, dwupasmową ( zapomniałam napisać , ze w Tajlandii drogi są beznadziejnie nudne - szerokie, gładkie, dwupasmowe, albo i czteropasmowe, nie ma o czym pisać...)ruszyliśmy z takim speedem do miasta, że wyprzedzaliśmy mercedesy i inne jeepy. Oczy mi łzawiły od wiatru i oddychać nie można było. Jedziemy, jedziemy a miasta nie ma. W końcu tuk tukarz dowiózł nas pod trzech innych tuk tukarzy, pokazałam im mapę, ci pokiwali ręką i facet wyrzucił nas pod jakaś knajpą. Na szczęście w okolicy widać było jakieś hostele. Nie powiem , ze tak od razu zajarzyłam ( ale byłam po ponad 24 godzinach podróży), ale lekkie zaniepokojenie wzbudziła nieobecność "wielkiego miasta" i nazwa jednego z hoteli " Ayuttaya".
Jak dobra żona, która nie chce narażać się zmęczonemu drogą mężowi ( marudził - nic nowego ) grzecznie zapytałam, czy aby jest pewny, ze my, w tym Bangkoku są. Nie wiem co powiedział, ale marudził dalej.
W końcu, mowie do gada - kochanie, ale ja tam widziałam napis " welcome in Ayuttaya". Chyba coś mu tez zajarzyło, ale prawdę mówiąc mi tez było obojętne, gdzie jesteśmy, bylebyśmy w końcu poszli spać. Pokój znalazł nas na ulicy ( pogoniła za nami jedna Tajka) i zasnęliśmy , szczęśliwi, ale nadal niezupełnie pewni swojej lokalizacji. I co? Wiecie co za szczęście? Okazało się, ze Pan Autobusowy jednak Zygmunta zrozumiał i jesteśmy w Ayuttayi. Dobrze, ze nie gdzie indziej np. w Siem Reap...