Rano zbudzili mnie ludzie spieszący o 5.30 na oglądanie mnichów zbierających jałmużnę. Ja widziałam to 16 lat temu i było dość żenujące stać w tłumie z aparatem i obserwować tych chłopców kroczących z torbami i pstrykać zdjęcia. Najgorsi są jednak co niektórzy turyści, którzy też chcą wrzucać im do toreb ryż czy co tam... Po prostu ceremonia, która kiedyś miała mnichom dostarczyć środków do życia stała się kolorowaną atrakcją turystyczną.
Nie przypuszczam aby to się zmieniło od 2008 roku.
Tak więc nie wstaliśmy o 5.30. Dziś podejmiemy druga próbę udania się na wycieczkę do wodospadów. Wczoraj przyjechał po nas bus wyładowany po dach turystami z Chin, a kierowcą zdziwił się, że jesteśmy tacy duzi i zaczął upychać biednych Chińczyków po kilku na jedno miejsce. Początkowo Horodyskiemu wskazał miejsce na podłodze. Masakra. Pogoniliśmy drania. Pomijam już fakt, że taka jazda jest normalnie niebezpieczna.
Poszliśmy wiec oglądać liczne waty, a potem Horodyski pracował pilnie na balkonie.
Hurra! Dziś wycieczka doszła do skutku ,( ok. 8 dolarów od osoby). Niestety ludzi był tłum. Miałam okazję porozmawiać z przemiłym chińskim małżeństwem. Pan stwierdził, że teraz nie trzeba jechać do Chin, bo Chiny są w Laosie. 70 procent tłumu to Chińczycy, 25 to tubylcy, a 5 pozostali.
Wodospady są urocze, nawet można zrobić zdjęcia, całkiem ładne bez ludzi, ale to tylko pozory, bo wszędzie przemieszczają się korowody. I oczywiście zdjęcia w pozach stu.
Potem połaziliśmy nad Mekongiem i zjedliśmy tam kolację, a na zakończenie dnia kupiłam strasznie oryginalne spodnie The North Face, ale nie mam żadnych długich, poza podartym dresem nieudolnie połatanym przeze mnie na dworcu autobusowym w Hanoi.
Jutro mamy samolot do Chiang Mai , na który zapomniałam dokupić bagaż... Trudno, będziemy płacić na lotnisku...