Ostatni dzień w Sabang spędziliśmy znacznie miłej, niż się spodziewaliśmy. Wioska nie na zbyt wielu atrakcji i, jak zobaczyliśmy, zbyt wielu turystów nie zostaje tam na noc.
W każdym razie rankiem wybraliśmy się na rejs łodzią po lesie mangrowym. Dojechaliśmy tam trycyklem, co było zbędne, bo miejsce, skąd wypływają łodzie nie znajduje się dalej niż jakieś 2 km od centrum – piechotą wzdłuż plaży. Wróciliśmy spacerkiem.
Oczywiście żadnych turystów tam nie było, a i sam las nie był zbytnio imponujący, ale przejażdżka okazała się bardzo sympatyczną i z zaangażowaną w kwestie ekologii przewodniczką przedyskutowaliśmy kwestie eliminacji plastiku, segregacji śmieci i edukacji młodzieży. No i oczywiście konieczności ochrony niszczonego lasu mangrowego. Na koniec zrobiono nam zdjęcie w łodzi , na którym wyglądamy jak dwa kaszaloty, ale nabyliśmy je za atrakcyjna cenę jakichś 200 peso.
Do następnej z atrakcji Sabang należało przemieścić się 1,5 km wybrzeżem w dokładnie drugą stronę, za naszym hotelikiem Dabdab.
Najpierw minęliśmy wioskę, gdzie widzieliśmy szkutników budujących łodzie, potem minęliśmy dwa czy trzy hotele w stanie ruiny – w sumie nueźle były polozone ,buddyjską świątynię i za budką strażnika, gdzie uiściliśmy opłatę w wysokości 150 peso za dwie osoby ( mam wrażenie, że staruszek nas naciągnął na kilka peso, ale nie wnikam...) ruszyliśmy kamienistą ( czyt. bardzo kamienistą) ścieżką do wodospadów, który może nie powala, ale ma usypane dwa mini baseniki, do których spływa słodka woda w których można się wymoczyć – widoki gratis. Są tam też trzy czy cztery bambusowe wiaty.
Miejsc, w których można zjeść w Sabang nie ma za wiele, a to co jest nie zasługuje na głębszą uwagę. W sumie miejsce na jeden dzień. Można jeszcze przejechać się tyrolką ( czego nie uczyniliśmy ze względów ogólnych ) oraz wspiąć na pobliską górę ( też nie uczyniliśmy ze względów szczególnych- brak obuwia i temperatura). I to chyba koniec atrakcji Sabang.
Rankiem wpakowaliśmy się w busa do Puerto Princesa.
Tam , mając dzień do dyspozycji najpierw zrobiliśmy zakupy ( I prawdziwa kawa , bo w większości miejsc dają instant) w miejscowej galerii handlowej. Jedynym miejscem kawowym ,które nas zaskoczyło, była super kawa z barowego ekspresu w rozpadającej się budzie w Salvation, miejscu naszej przesiadki na drodze z Port Barton do Sabang. Żałuję, że nie zrobiłam ekspresowi zdjęcia...
Po poludniu obeszliśmy inne wątpliwe atrakcje miasta – katedrę i jedyny zasługujący na uwagę że względu na swoją historię – Plaza Cuartel, gdzie pod koniec wojny Japończycy spalili żywcem 150 amerykańskich jeńców, co upamiętniają dziś dwa obeliski.
Na koniec powłóczyliśmy się po Bywalk Park na nadbrzeżu – jest tam jedynie kilka restauracji i niezły widok na góry otaczające zatokę.
O 7.45 następnego dnia mieliśmy lot do Manilii – na szczęście nasz hotel oferował darmowy pick up.
Na nieszczęście czekało nas kilka ładnych godzin na lotnisku w Manilii ,ale nie chcieliśmy już telepać się do miasta, pomimo, że lotnisko oferuje przechowalnię bagażu.