Rano wsiedliśmy w busika jadącego w stronę Puerto Princessa i ponad godzinie znaleźliśmy się w Salvation, skąd, niestety, do Sabang dojechaliśmy trucyklem. Piszę niestety, bo to ja muszę zawsze jechać tyłem do kierunku jazdy , na metalowej, wąskiej ławeczce. Horodyski rozsiada się na wyściełanej kanapce i jeszcze marudzi. Raz, w całej swojej nieświadomości usadziłam Horodyskiego na tej metalowej, ale niestety. Po kilkudziesięciu metrach tuktukarz zatrzymał się, i rozkazał przesiadkę , o ile chcemy dojechać na miejsce. Horodyski miażdżył mu oś albo coś innego...
W Port Barton mieszkaliśmy w bungalowie w rodzinnym Le Cou de Tou – cokolwiek to znaczy. Było całkiem w porządku, a nasza łazienka ( może już pisałam) , była większa niż cały nasz domek w Bucana. Nie było to jednak przy plaży...
Tutaj w Sabang zarezerwowałam więc nocleg tuż przy morzu – niestety okazało się, że plaża jest jakieś 300 m dalej... Mamy duży domek z dużym tarasem, widzimy wodę przez drzewa, ale kąpać się trzeba gdzieś tam... To się nazywa brak staranności przy wyborze odpowiedniego lokum.
W ogóle nie jestem pewna czy Sabang mi się podoba – raczej chyba nie... Centrum tej wioseczki w ciągu dnia jest gwarne, bo zewsząd nadjeżdżają busy z chętnymi na zobaczenie podziemnej rzeki ( taki tu park narodowy jest). Po południu też rejwach, bo odbywają się jakieś zawody, ale to może dlatego, że dziś filipiński Dzień Niepodległości.
Poszliśmy do końca plaży, gdzie cicho i spokojnie....
A na rzekę ruszymy jutro...