Po przedwczorajszych Horodyskiego z łodzią podwodną, pozostały mu rozdarte spodenki kąpielowe, rysa na odwrotnej części ciała, adekwatna do rozdartych galotów, dwa siniaki na rękach oraz stłuczone kolano. Zdolna bestia z tego mojego męża.
Wczorajszy dzień, z uwagi na kolano spędziliśmy na naszej plaży- Horodyski nawet pracował jakieś pół dnia. Ja głównie moczyłam się w wodzie.
Gorąco było bardzo - dziś zresztą też. Słonce świeci, parę chmurek. Jakoś żadnego monsunu tu nie widziałam jeszcze. Parę razy spadły po dwie krople i tyle. Gdzieś tam daleko grzmiało.
Obym tego nie napisała w złą godzinę...
Wczoraj wieczorem podjęliśmy męską decyzję i wyszliśmy, aby przespacerować się na plażę Duli, ale pomyliliśmy drogę i było już za późno, aby iść. Poszliśmy wiec dziś rano. To jakieś 2,5 km , ale trzeba wdrapać się na wzgórze, a gorąco strasznie. Za to teraz nasycamy się pustą i bardzo ładną plażą, sądząc po wyposażeniu sklepów- dla surferów.
Horodyski o 10 rano wmusił we mnie dwa piwa ( groził różnymi rzeczami) , więc musiałam wypić i teraz w błogim nastroju w bardzo ładnym ośrodku Duli coś tam, czekamy na lunch.
Lunch okazał się do niczego. Jesteśmy chyba rozpieszczeni pyszną kuchnią w naszym hotelu. Jak dotąd nigdzie na Filipinach nie zjadłam lepiej niż tu. Także śniadania ( do wyboru) , są pyszne. Pierwszy raz jadłam tutaj potrawę z kwiatu bananowca w sosie grzybowym. Znakomite danie.
W Puerto Princesa byliśmy w knajpie Majo-imbiss- prowadzonej przez Niemca, gdzie dostaliśmy bardziej dobre sznycle z frytkami lub smażonymi ziemniakami. No, ale to nie filipińskie jedzenie.