Na lotnisku w Manilii panował niczym nieograniczony chaos. Samo dotarcie na lotnisko okazało się wyzwaniem, bo korki były szalone, nasz kierowca krążył po mieście szukając ulicy , która można przejechać i znał tylko jedno słowo- traffic . Po godzinie dotarliśmy jednak na miejsce. Taxi z miasta kosztuje 500 peso, Horodyski jednak zlitował się nad naszym driverem i jego traffikiem , dał mu chyba z 700.
Po checkinie trafiliśmy do poczekalni. Nie wiem dokładnie co się działo ale jakieś samoloty na Cebu były pierwotnie odwołane, potem opóźnione. Pasażerowie z gatu 115 przechodzili na 118, a ci ze 118 na 111. Na szczęście nasz lot figurował na tablicy on time. Do czasu. Potem okazało się, że z naszego gatu odlatuje samolot do Davao i pasażerowie ze 119 przeszli na nasz 120, a my na 119. Wszystko to sprawiło, że też wystartowaliśmy z opóźnieniem.
Prawie o północy wylądowaliśmy więc w Puerto Princesa. Na szczęście czekał na nas kierowca i pojechaliśmy do hotelu.
Dziś rano wybraliśmy się na plażę. Nazywa się ona Pristine beach i jest dość prymitywna ( wstęp 30 rupii) , ale za to poza nimi jest tu tylko filipińskie małżeństwo z maleństwem i jeszcze jakaś para. Na sąsiedniej plaży też tylko jakaś rodzina.
Smutno mi trochę, bo gdy przyszliśmy plaża była sprzątana, zagrabiono wszystkie śmieci itp. Jakiś czas temu zaczął się odpływ i na brzeg wypływają plastikowe opakowania, kubki itp. I oczywiście mnóstwo morskich naturalnych śmieci, co akurat jest normalne.