Od samego rana szwendamy sie po Cusco, trochę się oszczędzając, bo dech nam zapiera nie tylko z powodu widoków, ale tez nagłej zmiany wysokości, bo wczoaraj przylecieliśmy z Limy czyli znad poziomu maorza, a tu jestesmy na 3459m, jak podaje mój zegarek. Rano bolały nas też trochę głowy i byliśmy niewyspani, także z winy koców jakimi nas tu uraczono, każdy z 5 kg. W środku nocy Horodyski wygrzebał się spod tych ciężarów ( aczkolwiek koce bardzo ciepłe) , ja się wygrzebałam, zostawilismy prześcieradło i cienką kołdrę i wyciągnęlismy moje ulubione śpiwory. Potem już się spało. Na noc włączają tu ogrzewanie.
Cusco bardzo nam sie podoba i łazilismy po starym mieście aż do 16.00 chyba, ledwo wdrapaliśmy sie do naszego hostelu po milionie schodów ( ale czego nie robi się dla widoków, a te mamy cudne). Przez cały dzień starałam sie liczyć turystów nie będących peruwiańczykami (a tych jest tu sporo), widziałam jedną grupę wycieczkową i ok. 50 innych osób. W sumie jest tu dość pusto i przyjemnie bez wszechobecnych przez pandemią chińskich wycieczek. Z uwagi na naszą kondycję zdecydowaliśmy się objechać miasto autobusem hop on hop off, ale niestety na początku objazdu zaczęło padać. Nic to, pojedziemy jutro rano. Znów obiad zamawialiśmy w dziwny sposób i niestety to ja ( z moją perfekcyjną znajomością hiszpańskiego) najgorzej na tym wyszłam. Nie wiem dlaczego dostałam rybę, bo wydawało mi się, że zamawiam kurczaka... Zygmunt za to poznał delikatną różnice pomiędzy patattas a platanos...
Pozostali planują teraz następne dni, bo zostaniemy tu około tygodnia ( Machu Piccu i tym podobne), a ja podziwiam zachód słońca z naszego pokoju. Słońce zaszło i zrobiło się chłodno.