Rano kupiliśmy bilety autobusowe do Pokhary ( 8 dolarów) i oczywiście Horodyski musiał sprawdzić okoliczności i odjazdu i poszukać dworca autobusowego. W kłębach spalin, bez śniadania ( rano tylko kupiłam ku kawę – gdy, jak dobra żona zaniosłam jego koszule do pralni) przeciągnął mnie po ulicach pełnych samochodów i motorów – nie wiadomo gdzie, a przynajmniej nie tam, gdzie trzeba. Później okazało się, że koło miejsca , gdzie zatrzymują się autobusy do Pokhary przechodziliśmy ze dwa razy, ale niestety żadne z nas tego nie zauważyło. W każdym razie , po kilku kłótniach i rozwodach, wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Bhaktaphur – miasta nieopodal Kathmandu, gdzie znajduje się, oczywiście, bo jakżeby nie Durbar Square. Stare miasto jest bardzo ładne i chyba lepiej zniosło trzęsienie ziemi, w każdym razie najbardziej podobała się nam świątynia poświęcona małżonce Wisznu – Lakszmi. Poszwendaliśmy się tam , a potem pojechaliśmy do wielkiej stupy Buddhanath, gdzie tajemniczymi drogami przebijaliśmy się do niej wraz z mniszkami napotkanymi po drodze – przez jakiś hotel. Za to spotkaliśmy tam naszą znajomą Zuzię – spotkaliśmy się na lotnisku w Kathmandu. Zuzia podróżuje dookoła świata od 3 miesięcy , sama. Umówiliśmy się na spotkanie w Pokharze i wspólnie dokonaliśmy zakupów kurtek ( bardzo oryginalnych) - na trekking w Pokharze. Jutro ruszamy o 6.30.
Ach, na kolację spożyłam przepyszne pho... Oczywiście przypomniał mi się Wietnam...
Nie mamy tu internetu, coś się popsuło po wczorajszej burzy, więc nie wiem jak to będzie z wysłaniem tego...