Dziś pogoda dalej była beznadziejna i na dodatek cały dzień padało. Uzbroiliśmy się więc w peleryny i po tradycyjnej porannej kłótni na temat trasy i priorytetów zwiedzania, a także środka transportu, ruszyliśmy na pobliską stację metra. Co prawda na miejsce skąd odchodzą marszrutki dotarliśmy szybko i bez przeszkód ( ja tylko raz odmówiłam do zbyt zatłoczonego wagonu metra). Na miejscu jednak rychło okazało się, że my z Krzyśkiem jako priorytet uznajemy ciepłe bułki , a pozostali znalezienie środka transportu. Tak więc moj muż sowsiem propał , jak i żena Krzyśka. Chcieliśmy najti siebie wtorowo muża jak i żenu, ale nie było łatwo. W końcu jakiś miły człowiek wskazał nam kierunek, gdzie możet być nachodzitsja mój muż i Krzyska żena. No i faktycznie my ich naszli, jednak okazało się, że znajdują się w stanie permanentnej wojny odnośnie pryncypiów ( kierunek i środek transportu). Przebierając w ofertach podwózki Krzysiek rozplątał ten nasz węzeł gordyjski i załatwił taksówkę na cały dzień za 100 lari. Wszyscy poobrażali się na siebie i pojechaliśmy w stronę Mcchety, Gori , Uplisciche i wielu, wielu monastyrów. . Najciekawsze było skalne miasto, najbardziej turystyczna – Mccheta.
Tak więc po obejrzeniu 1001 monastyrów, jednego skalnego miasta i prawie obejrzeniu muzeum Stalina ( jakoś nikt nie zapałał chęcią poszerzenia wiedzy o Josefie Wisarionowiczu ), wróciliśmy wieczorem do Tbilisi i zakończyliśmy piękny dzień – niektórzy z aspiryną, niektórzy z czaczą...