Rano wpakowaliśmy się do marszrutki do Tbilisi , do której dowiózł nas nasz zapoznany kierowca z hotelu. Poprzedniego wieczora Krzysiek wlał w niego 3 stakańczyki Jima Beana. Musiał wracać do hotelu tylko raz bo Zygmunt zapomniał kurtki. Oczekując na zapełnienie marszrutki tradycyjnie zwiedziliśmy McDonalda, rozkoszując się kawą – bo w naszym hotelu dają kiepską.
Od samego początku marszrutka wydzielała dziwny zapach, którym przesiąknęliśmy na wylot. W sumie nie było wcale źle, a nawet w połowie drogi mieliśmy możliwość posilenia się zupą i chaczapuri w przydrożnym barze.
W Tbilisi, po tradycyjnej kłótni dotyczącej hotelu i obowiązków i powinności poszczególnych uczestników oraz po szczegółowej analizie stanu umysłów tychże , zakwaterowaliśmy się i ruszyliśmy w miasto, Old Tbilisi, które jest bardzo piękne. Wjechaliśmy kolejką na górę , podziwialiśmy walory aluminiowej Matki Gruzji, a następnie spożyliśmy piwo jedni, a herbatę drudzy , podziwiając przy okazji klify nad rzeką . Potem odnaleźliśmy opisaną w Lonely Planet lokalną knajpę ( my dawno byśmy zrezygnowali, ale Halka się uparła).Jedzenie było dobre, ale nie porywające, a na dodatek powoli mam już dość karmienia się samymi węglowodanami – w końcu jestem prawie na diecie...
Tbilisi jest pięknie oświetlone nocą i gdyby nie szalony wiatr – pewnie pobiegalibyśmy po mieście jeszcze jakiś czas.