I znów pobudka o świcie, tym razem my z Horodyskim zaspaliśmy. Wieczorkiem uparł się, aby spożyć butelkę l`eau de vie ( coby niby jej nie dźwigać w plecaku). Ja jednak nie pomagałam spożywać, a i tak zaspałam. Za to w 5 minut wzięłam prysznic, spakowałam się do końca i ubrałam. Taksówkarz okazał się jednak spóźniony i jeszcze musieliśmy na niego czekać.
Lot do Singapuru okazał się bardzo przyjemny ( pierwsze spotkanie z Air Asia), aczkolwiek Langkawi żegnała nas ulewą i zostaliśmy tak nieszczęśliwie posadzeni w samolocie, że nie widzieliśmy panoramy miasta. Ale nic to.
Po beznadziejnym, ale za to drogim lunchu ,nabytym ostatnio zwyczajem, z uwagi na brak czasu, wsiedliśmy do Hop – on Hop – off busu ( 4 linie – bilet 24h 43$ singapurskie) i objechaliśmy pól miasta, a potem, wieczorem wróciliśmy spacerkiem do Chinatown na kolację ( też beznadziejna, ale przynajmniej tania).
Singapur, po tym , czego się nasłuchałam na temat czystości, kar za śmiecenie itp. , zawiódł mnie nieco, bo czysto tu jest, ale szału nie ma. Jest to poziom Kuala Lumpur i Malezji w ogóle. Poza tym, to tutaj po raz pierwszy w tej podróży spotkaliśmy w hotelu brudną łazienkę i brak ręczników. Do tej pory wszystkie nasze hotele były przede wszystkim bardzo czyste.
Architektura za to imponuje, naprawdę jest co podziwiać, mam wrażenie , że europejskim miastom zdecydowanie brakuje tutejszego rozmachu. Niestety, jak to każde duże miasto jest hałaśliwe i śmierdzące spalinami.
Oczywiście w czasie jeżdżenia tam i nazad wszystkim powyczerpywały się baterie w aparatach.
Horodyski szuka pamiątki z Singapuru ( nic nie kupiliśmy w Malezji), ale straszne tu chińskie badziewie ( jesteśmy w chińskiej dzielnicy), nic nie może znaleźć, z drugiej jednak strony na pytanie jaka to niby miała być pamiątka, po której można poznać, że to z Singapuru – nic nie mówi – milczy. Milczy, znaczy nie wie. Mam tylko nadzieję, że nie kupi plastikowego hotelu Marina Bay z wielkim napisem SINGAPUR.