Od rana po uraczeniu się strasznie słodkim śniadaniem ( cud – nawet mnie z lekka zemdliło), ruszyliśmy oglądać atrakcje tego regionu. Wsiedliśmy w jeepa i pojechaliśmy po górkach i dolinkach i dziwnych miejscach, jak farma truskawkowa ( jakieś rynienki wątłych truskawek w sztucznym podłożu) - śmiech bierze , plantacja herbaty ( hasło dnia: kup drogą herbatę i wypad – w porównaniu do Darjeelingu może schować się pod dywan) – widoki jednak całkiem niezłe , gdyby nie ta otoczka, i chyba najciekawsza – farma motyli i innych robali – niektóre były wyjątkowo paskudne! Możliwe było również zwiedzanie farmy pszczelej, ale bez przesady.
W sumie kicha tu straszna i nie wiem o co chodzi z tymi wszystkimi zachwytami nad tym miejscem. Być może gdybym miała zdrową nogę , odkryłabym niedostępne teraz dla mnie uroki Tanah Rata, ale teraz mogę zrobić tylko szczerą antyreklamę Cameron Highlands i nie polecić tego miejsca – chyba, że ktoś lubi to, co opisano wyżej.
Nie wykluczam jednak , że to ze mną jest coś nie w porządku, bo gdzie nie czytam, wszędzie same peany na cześć Cameron Highlands. Trudno, mi się tu nie podobało , chociaż zdjęcia wyglądają nieźle, ale jak wiadomo, zdjęcia potrafią przekłamać rzeczywistość.
Wieczorek zjedliśmy urodzinową Krzyśkową kolację – steamboat – garnek z dwoma rodzajami rosołu, w którym gotuje się różne różności. Zakończyliśmy toastami w hotelu i teraz chyba kaca mata.