Rano zerwaliśmy się i po śniadaniu , bladym świtem ok. 9.00 pomaszerowaliśmy znaną nam już ścieżka przez las, w stronę Canopy Walkaway. Doszliśmy, ino Horodyski coś się zapodział. Ja, jako zona idealna, wyszłam mu naprzeciw i słysząc, że coś na schodach sapie, cofnęłam się na zajęte uprzednio miejsce na ławeczce. I trach. Noga mi się przekręciła i już. Zamiast kostki miałam piłkę tenisową . Rozmasowałam i przelazłam przez wszystkie wiszące, linowe mosty, które wiodą w okolicach wierzchołków drzew. . Są fajne i niektóre pną się naprawdę wysoko , ale fauna, jak i wczoraj pochowała się ( chociaż Halka twierdzi, ze widziała małpę) , zaś flora była bardzo zielona. Dreszcz emocji wzbudziła w nas za to drabina przy ostatniej kładce . Wszystko było ok, z tym, że noga bolała mnie coraz bardziej. Teraz leżę z kompresem z octu - tak kazał Krzysiek.
Po małych perturbacjach opuściliśmy Taman Negara - najpierw taksówką z napisem Airport – wyszło drogo , bo licznik pokazał do Jerantutu prawie RM140 , potem taksówką do Tanah Rata w Cameron Highlands – za 300. Znaleźliśmy pyszną knajpę ( herbata jest tu świetna) i fajny hotel za RM80 , przy samym rynku, co dla mojej nogi jest korzystne. TJ Lodge , ładne pokoje, łazienka, czyściutko. Za oknem leje.
Na szczęście przyzwyczailiśmy się już do tutejszego klimatu, chociaż tu, w tym ichnim Zakopanym, jest znacznie chłodniej, niż w Kuala Lumpur i Taman Negara.