Od samego rana usiłujemy bezskutecznie choćby przeczytać którakolwiek z fińskich nazw. Nie ma mowy o zapamiętaniu czegokolwiek, choć po dwóch dniach udaje mi się powiedzieć Katajanokka ( tam mieszkamy) – chyba tak, ale nie jestem do końca pewna. Np. teraz mam przed oczami wyraz : - turvatarkastus – szaleństwo!.
W Helsinkach dziwnym trafem ciągle trwa lato , a przynajmniej jakieś jego podrygi. Pogoda jest piękna, aczkolwiek tylko 14 -15 st.
Przybyliśmy ok. 9.00 promem Victoria Line , który stanowił moje pierwsze doświadczenie z promami tego typu. Doświadczenie mam bowiem jedynie z metalowymi pudłami, pomalowanymi na zielono, we wnętrzu których czasami ktoś miły zaleje ci wrzątkiem chińską zupkę, ale nie zawsze. Można też kupić upieczone banany smakujące ziemniakami... Takie cuda pływają w okolicy Indonezji i takie znam. Tutaj zaś było małe centrum handlowe z kilkoma restauracjami i tylko lekkie brzęczenie butelek na półkach przypominało o tym, że w ogóle płyniemy. Zjedliśmy więc śniadanko, popiliśmy kawy i porobiliśmy zakupy. Nasz hostel znajduje się tuż obok terminalu Victoria Line. Check in dopiero od 14.00, więc zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na rozpoznanie w miasto, które znajduje się bardzo niedaleko, na odległość spaceru. Obejrzeliśmy dokładnie sikającego chłopa i targowisko nad przystanią, zajrzeliśmy do białej katedry i poczytaliśmy o różnych budynkach znajdujących się w pobliżu i poobserwowaliśmy przygotowania do jakiejś imprezy siedząc na schodach, Zygmunt pozachwycał się budynkiem Archiwum
Państwowego , poszliśmy pod dworzec i zwiedziliśmy centrum handlowe Stockmana ( szukając ciuchci dla Sierioży, rzecz jasna), zahaczyliśmy o policyjną imprezę na skwerze, gdzie szczególną uwagę poświęciłam dwóm policjantom na koniach ( pozostali byli niewarci uwagi, nie to co wysocy, śniadzi i uśmiechnięci włoscy carabinieri … Do dziś pamiętam, jak pytałam ich o drogę...), pooglądaliśmy targ staroci, na tymże samym skwerze, gdzie główny towar stanowiły używane ciuchy kupowane w wielkiej ilości przez japońskie turystki ( serio!), posłuchaliśmy bluesa, wypiliśmy kilka kaw, pomaszerowaliśmy wzdłuż wybrzeża i oglądaliśmy mariny, obserwatoria astronomiczne, a nawet jeden kościół, do którego Zygmunt nie chciał wejść ( sprawdzić czy nie chory ). Na koniec zjedliśmy lunch ( w towarzystwie wróbli) w kawiarni Ursula, polecanej zresztą w naszym przewodniku i ok. 16.00 wróciliśmy do hostelu.
Wszystko byłoby fajnie, ale potem obejrzeliśmy przewodnik i okazało się, że w Helsinkach widzieliśmy już prawie wszystko! Na wyspę Sumocośtam , gdzie znajduje się stary fort i tak nie zamierzaliśmy płynąć ( bo jest to obowiązkowy punkt wycieczki do H). Tak więc wieczorem poszliśmy na uprzednio odnalezioną imprezę, gdzie okazało się, że jest to Helsinki City Run, czyli półmaraton - http://www.helsinkicityrun.fi/frontpage. Obejrzeliśmy różne występy artystyczne, wśród których na szczególną uwagę zasługiwała helsińska szkoła samby. Tancerki wystrojone w słoneczniki na plecach i pióropusze Indian Navaho ( albo innych) na głowach podrygiwały dziwnie i podskakiwały w rytm bębnów. Był to co prawda mój pierwszy raz w oglądaniu samby na żywo, ale mam wrażenie, że w TV wygląda to trochę bardziej żywiołowo...
Impreza była przednia, w szczególności dlatego, że mieliśmy okazję poobserwować chytrego amerykańskiego chłopa z Helsinek. Jak wiadomo imprezy mają sponsorów. Sponsorzy zaś reklamują się , co jest jasne. Na wczorajszej imprezie rozdawano batoniki oraz ciasteczka. Nasz chytry chłop zgromadził cały stos batoników , a w momencie gdy zaobserwował , iż rozdawane są ciastka czynił wszystko, aby dostać jak najwięcej... Pewnie ma ciotkę w Radomiu...
Około północy ruszyliśmy do hostelu, co w znacznym stopniu utrudnione było, albowiem wszędzie biegali ludzie – nie wiem ilu ich było, ale byli wszędzie...