Dziś był dzień zakupowy. Dotarło do nas bowiem, że to ostatni dzień w Jordanii, a my nie mamy żadnych pamiątek. Chłopcy poszli rano dowiedzieć się co z autobusem do Izraela, a my poszłyśmy w sklepy. Nel po jakimś czasie kupiła to i owo, ale ja musiałam poczekać na Horodyskiego, bo nie mogłam nic znaleźć. Groźbami został zmuszony do wyjścia i chyba się wystraszył, bo po godzinie wrócił z ładnymi obrazkami. Nie ma to jak odpowiednia argumentacja.
Potem poszliśmy jeszcze raz – tym razem już wszyscy i Halka wróciła z Beduinem, a ja z lampą. Nel zakupiła obrazek, a Krzysiek smrody różnego rodzaju.
Badziewia z całego świata znalazły dla siebie miejsce i naprawdę nie wiem, czy jakakolwiek rzecz z tego co oglądaliśmy została wyprodukowana w Jordanii. Pomimo przytłaczającej masy rzeczy – kapiącego złota, srebra i różnorakich kamieni, a także metalu , plastiku i bawełny pochodzących z Iraku, Syrii, Pakistanu i Indii , niewiele z nich nadawało się do kupienia z tego prostego powodu, że w Polsce w każdym chińskim markecie można kupić to samo i w tej samej byle jakiej jakości.
Nadto dziś wydarzyła się rzecz wyjątkowa, bo była burza i spadł okropnie wielki deszcz. Nasza ulica zamieniła się w porywistą rzekę.
Poza tym Zygmunt rozmawiał z Arabem przez telefon, a Krzysiek latał cały dzień próbując nagrać muezina telefonem. Właśnie puszcza nam efekt swoich działań...