Po wczorajszej wymianie zdań z właścicielem naszego apartamentu z basenem, postanowiliśmy ewakuować się z rana, zamiast spędzać kolejny dzień pomiędzy mamaszami na plaży. Nawet nie wiedziałam, że aż tak odświeżę moja znajomość rosyjskiego w czasie tych wakacji. Jednak te części Izraela, które odwiedziliśmy, są zdecydowanie opanowane przez rosyjskie wycieczki i pielgrzymki i indywidualnie modlące się kobiety, które po głębokich przeżyciach duchowych w Jerozolimie, udają się na południe, aby złapać trochę uciechy dla ciała najpierw mocząc się w Morzu Martwym lub Morzu Czerwonym, a następnie przekładać boczki na publicznym leżaku. Jedyna korzyść z tego wszystkiego jest taka, że wszędzie można dogadać się po rosyjsku – co bywa bardzo wygodne.
Wstaliśmy o świcie. Znaleźliśmy dużą taksówkę, która zawiozła nas na granicę drogami bitymi i parkingami – w Ejlacie odbywał się triatlon i wiele ulic było zamkniętych.
Nie wiem czy jest to normą, czy nie, ale w każdym razie chyba wszyscy myśleli tak jak my, bo o 8.00 na granicy były tłumy turystów i cała procedura graniczna trwała chyba ze 3 godziny. Gdy opuszczaliśmy granicę – ok. 11.00 , zabawa się skończyła i pozostało tylko kilka osób.
Za granicą jordańską wzięliśmy taksówkę na dworzec autobusowy ( 11 dinarów) i w locie złapaliśmy bus do Petry ( 5 dinarów osoba). Bus był zapełniony tubylcami, którzy błyskawicznie się zorganizowali – Krzysiek z Zygmuntem koczowali na podłodze, ale my siedziałyśmy, bo panowie ustąpili nam miejsc.
Nawiązaliśmy też stosunki dyplomatyczne z pasażerami, a jedna baba zaprosiła nawet Halkę na herbatę.
Na dworcu autobusowym zostaliśmy przechwyceni przez bus z hotelu Valentine Inn.
Po małym spacerze po mieście , siedzimy na podwórku,jest trochę chłodno, ale dopiero co zjedliśmy bardzo dobra kolację ( jak zwykle nie zrobiliśmya zdjęć ) , pijemy herbatę i słuchamy arabskiej muzyki...