Dzien rozpoczal sie bardzo wczesnie, przynejmniej dla Nel, bo dla mnie, nauczonej przez mojego ukochanego meza do wspolnego picia porannej kawy o 6.20 - niekoniecznie. Poprzedniego dnia wypilysmy z Nel dwie butelki wina ( dla zapobieganie zakrzepicy w czasie lotu), wiec , jak to przez podroza - spalam do bani.
Rano Wiesiu - ukochany maz Ani przyjechal po nas i odwiozl w sina dal, czyli na lotnisko w Berlinie. Po jakims tam czasie spedzonym nad niemieckimi gazetami i samolotowa kawa , owailo nas powietrze Andaluzji i zalalo niezwykle poludniowe swiatlo ( bardzo poetycznie). Ku mojemu milemu zdziwieniu nie podrozowli z nami zadni niemieccy emeryci, a busik podjechal tylko po nas trzy i po godzinnym podziwianiu widokow - trafilysmy do naszego hotelu.
Hotel nasz sklada sie z samych zakazow - zakaz wynoszenia jedzenia pod grozba dopisania kosztow do rachunku ( ciekawi nas sposob wylicznia wartosci garsci ryzu i kotleta), zakaz wynoszenia golarki do nog poza pokoj ( hmmm), zakaz uzywania recznikow na basenie , zakaz kapieli w tymze po 20.00 i wielu innych, ktorych naszczescie nie rozumiem bo powypisywano je po hiszpansku. Widocznie niemieccy emeryci, ktorzy stanowia zdecydowana wiekszosc mieszkancow hotelu namietnie wynosza jajka i golarki...
Pokoje mamy dwa - moj z widokiem na morze i Nel i Ani - z widokiem na basen ( w ktorym po 20.00 nie mozna plywac).
W ramach poznawania obecego kraju udalysmy sie poznym popoludniem do centrum Almunecar wypiajaac po drodze piwko w plazowej kanjpie. Pusto tu i bardzo malo ludzi, c akurat nam sie podoba, wiekszosc knajp i barow jest jeszcze pozamykana - co zupelnie nam nie przeszkadza. Samo Almunecar jest typowa nadmorska miejscowoscia, ktora awansowala na kurort. Po przeleceniu sie po miescie natrafily na sklep ze starociami i nie tylko, w ktorym po dlygich ogledzinach i jeszcze dluzszym dogadywaniu sie ze sprzedawczynia , nabylam cudne podporki do ksiazek. Piekne sa, ale waza chyba z 10 kg. Ale to nic, dziewczyny orzekly , ze do bagazu podrecznego sa w sam raz. Pewnie, bo nie none beda go nosic...
Oprocz cudnych podporek nabylysmy takze napoje, w tym wyskokowe. Konwerskacja z kasjerka umocnila nas w przekonaniu, iz butelke z winem bez problemu mozna otworzyc bez otwieracza i w efekcie ukoronowaniem naszego pelnego wrazen dnia bylo zbiorowe otwieranie butelki czerwonego wina moim pilniczniem do paznokci. Po kilkunastu minutach i wyprobowaniu wieklu techni - krecenia, dlubania, wiercenia i wyszarpywania, przy dodoatkowek pomocy wpomnianej uprzednio golarki ( nie uzywanej do golenia, w odroznieniu od pilniczka, uzywanego przeze mnie dosc czesto), uraczylysmy sie cudownym smakiem wina, oczywiscie za sprawa mojego pilniczna zwanego potem winem paznokciowym.
samo otwieranie zmeczylo nas jednak tak bardzo, ze po tym jak Ania polala obficie winem nas i taras ( na szczescie) - rozlazlusmy sie spac.
Dzien w sumie nalezy uznac za udany, nawet biorac pod uwage, iz zareaz na wstepn i spalila mi sie ,moja ukochana suszarka, a potem pekl paseczek w sandalach Madzi
( przepraszam!!!!! ) Dryj Andaluzjo, bo jutro ruszamy w trase...