Zupełnie nie mam dziś ochoty na pisanie, ale ( jak zwykle) Zygmunt zmusił mnie do tego, twierdząc, ze nie jest możliwe, jakobym nie miała weny, bo z natury jestem złośliwa ( świnia z niego ). W kazdym razie odchamiamy się nadal, bo festiwal teatralny trwa i trwa pod naszym nosem. Dziś też przed chwila z niego wróciliśmy. Upał tu straszny i cieszę się , ze jutro jedziemy na wyspę. Bangkok zdecydowanie mnie męczy...Dzis podjęliśmy próbę zwiedzenia jakiegoś kompleksu świątynnego ( Zygmunt wie jakiego, ja mam mdłości na dźwięk samego słowa ""wat"). Na moje szczęście dziś niedziela i na ulice wyległy tłumy bangkokijczyków i wszyscy bez wyjątku skierowali swoje kroki w kierunku rzeczonego watu. Przecisnąć się było trudno, pomimo, ze waliliśmy łokciami ile wlezie. Oprócz w/w, na ulice wylegli tez wszyscy biali i poszli w to samo miejsce. Na dodatek żółć zalała Zygmunta, gdy okazało się, ze część świątyni jest dziś zamknięta, bo trwają modły. Tak wiec nie poszliśmy zwiedzać jaspisowego ( albo jakiegoś podobnego ) Buddy... ( on tu siedzi, tzn. Zygmunt i mówi, ze szmaragdowy, niech mu będzie, no, ale on ma zboczenie na punkcie przybytków różnych wyznań). Poszliśmy wiec na piers wyprawić się statkiem gdzieś.
Nie jest to takie proste. Niedaleko wejścia na przystań stoi zwykle facet lub baba, która strasznie chce pomoc, kierując cię tam, skąd odchodzą statki. Ale nie te po 14 czy 20 bahtów, tylko te po 300 czy 1000. Dobrze to zorganizowane, nie? Zresztą to samo robią kierowcy tuk tuków. Gdy jesteś blisko jakiejś atrakcji, oni zwykle wyciągają mapę, mówią gdzie jesteś ( zgodnie z prawda) i twierdza, ze tam gdzie się udajesz, nie ma co iść, za to koniecznie trzeba zwiedzić coś położonego co prawda daleko, ale on ci w tym chętnie pomoże... My, jako doświadczeni znawcy Bangkoku, nie daliśmy się jednak nabrać na te sztuczki i przepłynęliśmy promem za jedyne 5 bahtów na druga stronę rzeki Praya - do ( niestety ) kolejnego watu i na cudny, wielki targ. Powłóczyliśmy się tam, wypiliśmy kawę, pojedliśmy i pooglądaliśmy. Potem wraz z tłumem innych osób wcisnęliśmy się na zatłoczony prom, który tutaj kursuje jak tramwaj , bardzo fajna sprawa.
Obok przystani zobaczyliśmy kłęby ryb . Ja myślałam, ze pływają one sobie tak sobie, niejako po śmierci w brudnych wodach Prayi. Ale nie. Były to po prostu oswojone ryby , jak najbardziej żywe - oswojone, bo karmione przez ludzi. My tez zakupiliśmy chleb i wyobraźcie sobie , ze niektóre z tych ryb potrafiły połknąć na raz kawal chleba wielkości pieści... Niesamowite...
Poszliśmy tez na Khao San Road - ulice backpackersów - same oryginały tam chodzą....
Zaraz wracamy do naszego guest housu spać, bo rano mamy autobus. Cześć rzeczy zostawimy u naszych gospodarzy tzn u Mamy , tam, gdzie mieszkamy, jest to właściwie dom tajskiej rodziny, która mieszka na obszernym parterze i półpiętrze. Pokoje dla gości są na pietrze. Jak pisałam, jest to miejsce bardzo malownicze z zewnątrz, w uliczce szerokości 1,5 m, z palma , ale dość obskurne w środku. Na szczęście Mama, która rządzi wszystkim, dba o czystość, bo czysto to jest. Tak wiec właściwie to żyjemy razem z Mamą i reszta. My, jako, ze wzięliśmy pokój na 3 dni, a potem jeszcze zamierzamy wrócić na 2 dni - jesteśmy przez Mamę bardzo dobrze traktowani. U mnie zaś Mama ma duzy plus, bo bardzo ładnie poskładała nasze pranie....