Nad Kantonem powitało nas słońce i tęczowa iluminacja w samolocie. Prawdopodobnie załoga China Southern uznała, że poprawi nam to humor na początku dnia. Potem jeździliśmy po lotnisku tam i spowrotem. Różnymi środkami lokomocji. Po warsztatach naprawczych i zasiekach z kolczastego drutu. Mam wrażenie, że to wożenie trwało dłużej niż lot z Paryża...
Ku mojemu bólowi, nikt od nas nie chciał testu covidowego, bardzo za to przestrzegali kwestii wypełnienia deklaracji zdrowia. Problem z nią jest taki, że w Polsce otwierały mi się tylko krzaczki lub nie otwierała mi się w ogóle. Jednak nie było problemów z wypełnieniem jej ( online w telefonie) na lotnisku. Pozda drobnymi głupotami, bo przy tranzycie trzeba było wpisać fejkowy numer telefonu i adres w Chinach ( po co???).
W tej deklaracji można sobie zresztą wpisać co się chce. Jedynie co, to sprawdzano nam certyfikaty szczepień na lotnisku w Paryżu. W każdym razie na pewno nie będziemy robić testów , gdy będziemy wylatywać do Kantonu z Manilii.
Podobnej deklaracji zdrowia wymagają Filipińczycy.
Po tych kłodach które rzucała nam pod nogi administracja filipińska, w końcu dotarliśmy taksówką z lotniska do hotelu ( taxi pre paid 1500 peso).
Po prysznicu pobiegliśmy zwiedzać stolicę i gdy po długim spacerze dotarliśmy w końcu na stare miasto ( łaziliśmy po jakichś parkach, z których wyjścia nie było), spadł mały deszcz i trochę pogrzmiało). W każdym razie downtown posiada wiele ślicznych, odremontowanych kolonialnych budynków. Jutro wieczorem mamy samolot na Palawan, więc na pewno jeszcze tam się wybierzemy. Turystów w Manilii niewielu...