Jest zimno, w drodze dopadł nas śnieg i porywisty wiatr i zastanawiam się po co to wszystko. Madzia czuje się średnio, a ja patrzę na pogodę za oknem i jest mi gorzej. Przed nami jutro 1000 m przewyższenia. Dziś nie było źle, bo odcinek był krótki. Schronisko Lower Base Camp przed przełęczą, to najbardziej syficzne miejsce w Nepalu, jakie widziałam. Dostaliśmy pokój nieposprzątany, bo jak beztrosko zauważył chyba właściciel schroniska, gdy jest zła pogoda, to pokoi nie sprzątają. Po wejściu więc na górę pierwsze co zrobiłam - posprzątałam nieco i przełożyłam pościel na lewą stronę. Na szczęście mamy swoje śpiwory...
1.05
W nocy obudziłam się z fatalnym bólem głowy, bez apetytu itd. , czyli typowe objawy choroby wysokościowej. Za to Madzia czuła się już lepiej, Horodyski chyba też nie bardzo. W każdym razi, zamiast wstać o 4.30, pospaliśmy chyba do 5.00 i po śniadaniu, które nie przeszło mi przez gardło ruszyliśmy w dół, my i nasz porter z konikiem. Doczłapaliśmy się do Manangu i po jakimś lunchu postanowiliśmy pojechać od razu do Besisahar. Horodyski znalazł magika, który kilka dni temu podwoził nas 4 km w ramach oszustwa trekkingowego i ten za 200 dolców zgodził się nas do owego Besisahar podrzucić.
Niestety wszystko trwało bardzo długo, bo jeep był dopiero w drodze do Msnangu. Nie ma tego złego, bo pozwoliło nam spędzić wesoło czas w budzie kierowców przy parkingu w Manangu ( do wsi nie można wjechać autem). Dowiedziałam się sio to znaczy Nepali time, kiedy kolejne „ za 10 minut „ zmieniało się w godzinę. W każdym razie wyjechaliśmy dopiero o 16.30 czy coś koło tego. Droga z Manangu do Besisahar liczy sobie jakieś 100 czy 110km. Czas przejazdu to co najmniej 6 godzin. Nas, kierowca załatwiał jednak po drodze różne biznesy. W ogóle byłyśmy z Madzua nim zachwycone, bo wiózł nas rasta o delikatnej kobiecej urodzie, z pięknym nosem i przedługimi rzęsami. Cały był po prostu ładny, nie przystojny jak mężczyzna, tylko kobieco ładny. Kierowca jednak był dobrym. Prawie całą droga wiedzie albo nad przepaściami, po wertepach i kamieniach. W pewnym miejscu ( gdzie o dziwo położono kawałek asfaltu, czy betonu, bo tak się to robi w Nepalu), rzeczony beton zarwał się i drogi było tylko pół. Drugie pół to wielka dziura, nie wiadomo jak głęboka, na szczęście było już ciemno. W ogóle większość drogi spędziłam trzymając się kurczowo uchwytu nad drzwiami i głównie z zamkniętymi oczami, czasami tylko łapiąc nerwowo. No ale przeżyliśmy i po 23.00 zajechaliśmy do jakiegoś hotelu w Besisahar, gdzie po kąpieli w zimnej wodzie ( ostatnio myliśmy się 2 dni wcześniej w dzbanuszku ciepłej wody który dostaliśmy w hotelu), padliśmy nie wiadomo kiedy. Rankiem złapaliśmy prywatnego jeepa, który wygodnie zawiózł nas do Pokhary.