Od dziś mamy portera. A właściwie jak się okazało portera z konikiem. Niech jednak nikt nie mówi, że jesteśmy niedobrzy dla zwierząt, bo konik niesie tylko nasz jeden plecak, o jakieś 3-4 kg cięższy niż to co Horodyski na własnych barkach niósł do Manangu. Porter śmieje się z naszego plecaka, bo on nic nie niesie, tylko prowadzi konika. Jutro dopakujemy go bardziej, bo 13-14 kg dla konika jest chyba nieodczuwalne. Konika wciśnięto nam dodatkowo za dodatkowe 2000 rupii. Porter kosztuje 15000 rupii za 3 dni.
Droga, którą idziemy od Manangu nie jeżdżą samochody, chodzą za to koniki niosąc różne towary w paczkach, na pewno cięższe niż 15 kg. Widoki psują niedawno postawione słupy elektryczne ( na razie bez kabli), które przyniosą wyżej położonym wioskom cywilizację w postaci prądu. Widok jednak psują, a jedyna ich zaletą jest to, że dmucha w nie wiatr i maszerujemy w rytm swoistej słupowej muzyki. Pod ścieżką za to szumi woda, która rurami płynie z gór. Tu jesteśmy na jakimś końcu świata, a dzień mieliśmy strasznie krótki, bo przyszliśmy na miejsce już o 11.00. Ze względu na aklimatyzację musimy tu jednak zostać, bo następna wioska położona jest jakieś 400 metrów wyżej. Za to pojutrze czeka nas wejście na 5400 m czyli ponad kilometr w górę. Nie wiem jak to przeżyję, ale pocieszam się, że to ostatnie dwa dni w górę.
Nie ma tu internetu, chociaż dotychczas był wszędzie i to szybki. Jednak możliwe, że wieczorem, gdy włącza światło z generatorów czy też paneli, być może będzie.