Obudzono mnie dziś brutalnie i kazano wlec się drogami i polami na punkt widokowy, bo niby położony wysoko, akurat do aklimatyzacji. Orły latały nad nami, ścieżka pięła się ostro pod górę, słońce świeciło, wiatr wiał, a Annapurny wyglądały ze wszech stron.
Poszwendaliśmy się po Manangu , bardzo tu dużo tradycyjnych domów z kamienia, starych stup i modlitewnych młynków, często zrobionych ze starych puszek. Tu widuje się wielu turystów , bo Manang stanowi tradycyjny punkt aklimatyzacyjny przed wejściem na przełęcz.
Zrobiłyśmy też małe zakupy, czapki ciepłe i grubsze rękawiczki i prawie oryginalny mały plecak, który jest nam niezbędny. Załatwiliśmy też na pojutrze portera, który zatacha nasze gatki i szampony do wioski po drugiej stronie przełęczy ( 5400 m n.p.m.). Wcale nie jestem przekonana czy zdołam tam wleźć.
Jutro za to znęcacze ciągną mnie nad jezioro, które leży 1300 chyba metrów powyżej Manangu , niby ta aklimatyzacja... Szaleńcy.