Kierowaliśmy się do Tadapani, ale Zuzia po drodze tak zachwyciła się leżącym malowniczo na zboczu góry teehousem, że postanowiła nas opuścić i zostać tam na dwa dni. Wynegocjowała dobrą cenę i pomachała nam na pożegnanie. My zaś szliśmy w dół i w dół, aż rozbolały mnie nogi od tego schodzenia. Rozczarowanie było tym większe, że okazało się, że aby dojść do Tadapani trzeba najpierw zejśc do mostu, a potem wspiąć się z powrotem na górę po drugiej stronie. Chciałam kogoś pogryźć, ale szkoda mi się zrobiło Horodyskiego, a niestety nikogo innego w pobliżu nie było. Jednak ku memu wielkiemu zdziwieniu w połowie podejścia i przestały boleć mnie nogi i dostałam takie doładowanie, że niemalże pobiegłabym na szczyt. Wlokąc więc za sobą opierającego się Horodyskiego dotarłam do wioski i tam znaleźliśmy hotel z fajnymi pokojami, ale z niefajną kuchnią. Dobrze się stało, bo kilka minut po wejściu do hotelu rozpętała się straszna burza z ulewą i gradem. Przez okno restauracji widzieliśmy jak grupa Amerykanów, którą spotykaliśmy na szlaku tego dnia i poprzedniego , schowała się wraz z krowami w jakiejś szopie.
Za to po burzy chmury się rozwiały i cieszyliśmy się pięknym widokiem wieczornej Annapurny South.
Annapurna South towarzyszyła nam zresztą też następnego dnia, gdy ruszyliśmy do Chomrongu. Trasa nie była zbyt ciężka , ale najpierw niestety zaliczyliśmy ciężkie schodzenie ( nienawidzę!) i bolały mnie nogi. Potem wędrowaliśmy zboczem góry i było całkiem przyjemnie.
Chomrong jest chyba najpiękniejszą wioską z tych, które odwiedziliśmy. Uraczył nas pięknym widokiem, ale oczywiście pokłóciliśmy się strasznie w kwestii dalszej wędrówki. Horodyski chciał iść do Annapurna Base Camp,co zdecydowanie leżało w naszych możliwościach ale po prostu nie mieliśmy na to już czasu. Nie mogliśmy też nigdzie kupić nic ciepłego do ubrania, a zrobiło się nieciekawie jeśli chodzi o pogodę.
Następnego dnia w strasznym upale, który mi dodawał sił, a Horodyskiemu wprost przeciwnie, poszliśmy do Ghandruku, który podobno miał być cudownym miejscem. Zawiódł nas jednak , w każdym razie zachwyceni nie byliśmy, ale poranny widok na Annapurnę był powalający, to fakt.
W sumie gdy następnego dnia pomyliliśmy drogi i zamiast do Landruku doszliśmy do Kimchi po drugiej stronie rzeki, a widoki przestały być tak ekscytujące jak w poprzednich dniach, przemyśleliśmy sprawę i wpakowaliśmy się do autobusu do Pokhary. Wkroczyliśmy bowiem już rejon mechanicznych środków komunikacji, co też nam się nie podobało.
Mówiąc jednak szczerze, gdybym wiedziała co mnie czeka, poszłaby dalej chyba aż do Pokhary, a przynajmniej do Birethani.
Przede wszystkim autobus zjeżdżając z owego Kimchi w dół, bardzo szybko się zapełnił i był wypakowany do granic możliwości. Dobrze, że chociaż mieliśmy miejsca siedzące. Ja jednak, niestety siedziałam przy oknie i doskonale widziałam, że kierowca jadąc po bitej drodze, w której niejednokrotnie deszcz wypłukał głębokie dziury, jedzie jakieś 10 cm od skraju przepaści, a musieliśmy zjechać jakieś 900 m w dół, więc spadek był znaczny. Jechałam więc z jednym okiem kurczowo zaciśniętym, drugim łypiąc co jakiś czas a to w przepaście, a to na stłoczonych ludzi i – oczywiście balansując ciałem ( patrz autobus z Wietnamu do Laosu). To naprawdę cud, że dojechaliśmy, autobus nie stracił hamulców ( muszą tu mieć jakiś specjalny gatunek klocków hamulcowych) , nie wywróciliśmy się itd. Bo droga , jak to droga w Nepal, prowadziła też czasami miejscami zupełnie do tego niedostosowanymi – tym razem np. objazd zorganizowano … korytem rzeki, a co tam... Ale trzeba rzec, że kierowca nie na darmo miał na rekach rękawiczki do tego kierowania...