No i poza ponownym postojem nie wiadomo po co, nic się nie wydarzyło. Tak więc rano znaleźliśmy się szczęśliwie w Kathmandu. Dość dużo czasu zajeło nam wypełnienie wszystkich druczków, a przede wszystkim odstanie w kilku kolejkach – do komputera skanującego paszport i robiącego piękne zdjęcia, do wypisania druczków, do pana od opłat i w końcu do pana od wiz. Niestety nikt z hotelu na nas nie czekał( pomimo że miał) i pewnie przepłacając daliśmy 700 rupii za taksówkę na Thamel. Hotel Khagsar Guest House jest świetny , dostaliśmy pokój na dachu i co prawda trzeba wspinać się schodami 6 pięter, ale jest słoneczny i czyściutki. Wykapaliśmy się i odespaliśmy troszkę , a Horodyski w nagrodę zaprowadził mnie do stupy Swayambhunath czy jakoś tak i tak nie zapamiętam – zwanej tez Monkey Temple. Oczywiście jesteśmy jeszcze trochę zdezorientowani panującym tu gwarem ( Nepal to coś jak Indie – Halce by się nie podobało, mi podoba się szalenie), ale ruszyliśmy we właściwym kierunku. Po jakimś czasie jednak ulice zaczęły zakręcać i Horodyski nie wiedząc co zrobić ruszył za jakąś parą z łydkami i ciągnął mnie za nimi. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego uważa, że Łydki idą do Monkey Temple, pobłądziliśmy trochę, bo Łydki się gdzieś zapodziały, a Horodyski przełażąc przez jakąś inną świątynię , plac budowy i cudze podwórka wywlókł mnie do owej Monkey Temple z wielką stupą. Ludzi tam była masa, małp też, znalazły się też i Łydki. Stupa i jej okolice zachwyciły mnie niezmiernie. Potem jakimiś bocznymi schodami zleźliśmy na dół, idąc wzdłuż ściany z modlitewnymi młynkami.
Na tym dzień sukcesów Horodyskiego si ę nie zakończył, bo zaprowadził mnie do nepalskiej knajpy na pyszne jedzenie.
Poszwendaliśmy się tez po Thamelu oglądając oryginalne pledy z kaszmiru oraz jeszcze bardziej oryginalną odzież sportową. Teraz zasiedliśmy na tarasie koło naszego pokoju i popijamy Tuborga made in Nepal.