W końcu nadszedł czas zwiedzania Tbilisi, bo dotychczas szwendaliśmy się tu i tam bez celu. Na początek poszliśmy w okolice Suchego Mostu, gdzie codziennie od 10.00 odbywa się pchli targ. Niestety , pomimo że zobaczyliśmy kilka rzeczy, które chętnie bym nabyła , to albo nie nadawały się do przewiezienia ( cudna lampa nad stół lub wielka mosiężna miednica do smażenia konfitur – miała taką moja babcia) albo były zdecydowanie za drogie, bo za takie sobie obrazki sprzedawcy wołali po250 – 300 lari. Tak więc ku memu żalowi nic nie kupiliśmy i W. poszli pozwiedzać znanym nam z innych miast autobusem hop on hop off, a my poszliśmy poszwendać się w ogóle. Przemaszerowaliśmy ulicą, na której mieści się wiele ministerstw ( w sumie mało imponujące budynki) i wjechaliśmy kolejką na wzgórze Mtacminda ( z wieżą telewizyjną). A potem ku naszej radości odkryliśmy ścieżkę wiodącą z Mtacminda do posągu Matki Gruzji, wzgórzami nad Tbilisi. Ścieżka wyglądała na mało używaną, co zdziwiło nas bardzo,bo widoki z niej były świetne, a sama ścieżka wiedzie częściowo zboczem, trochę przez las i co najważniejsze, nie spotkaliśmy na niej nikogo. Być może tylko my mamy taki wypaczony gust, ale ten ok 2-3 km spacer bardzo nam się podobał. Potem zeszliśmy w bardzo starą część Tbilisi. Napotkaliśmy tez cały kwartał starych budynków podpartych stalowymi belkami. Będą je remontować?
Po obiedzie Horodyski ( a jakże by inaczej)zaciągnął mnie pod pozorem zakupów do oglądania kolejnych kościołów , których mam już serdecznie dość. Za to sklepy i bazar były fajne, pomimo że nic nie kupiliśmy oprócz napojów. H. zakupił tylko kiszony czosnek specjalnie dla Halki. Musiała mu się zasłużyć...