Lot z Singapuru, tym razem wielkim, dwupokładowym samolotem – na dodatek wypełnionym po brzegi, przebiegł bardzo przyjemnie. Przespałam większość drogi, tak samo jak i moi współtowarzysze podróży, w Londynie wylądowaliśmy więc całkiem w formie. Początkowo mieliśmy ruszyć w miasto, ale decyzyjność pozostała w stanie niemrawym i w sumie po zawłaszczeniu jednej z ławek, spędziliśmy te kilka godzin w terminalu 3 lotniska Heathrow. Pokosztowaliśmy rożnych specjałów serwowanych przez tamtejsze bary – wszystkie były lepsze od śniadania w samolocie – oraz porobiliśmy niezbędne zakupy , osobiście nabyłam specjał na te święta – Christmas Pudding w Harrodsie. Nie mam wielkich oczekiwań co do smaku, lecz niewątpliwie będzie atrakcją świąt. Niewątpliwą atrakcją oczekiwania był zaś Stevie Wonder na żywo.
Po południu znaleźliśmy się w Barcelonie, z lotniska wygodnie do centrum dojechaliśmy taksówką ( ok. 30 euro,więc porównywalnie z ceną 4 biletów na komunikację miejską – przesiadka), do hotelu, który w przypływie dobrego humoru zarezerwowałam z Singapuru. Hotel ma minusy: standard azjatycki ( nic dla nas nowego, chociaż ostatnio śpimy lepiej), na każdym łóżku inna pościel ( czysta), wielkie okno wychodzące na podwórko, czyli z gatunku tych wiecznie zasłoniętych, chyba, że chce się mieszkać publicznie i z lekka zapchane odpływy wody ( Krzysiek odetkał osobiście). Jest jednak dość czysto ( łazienka jest czystsza od tej w Singapurze – tam dwa razy chodziłam w tej sprawie i dwa razy uznano, że wydziwiam i nie wiadomo o co mi chodzi - fanaberie jakieś, bo chcĘ, żeby wymyto porządnie podłogę), ma lodówkę, na dodatek hotel położony jest ok. 150 m od Rambli , w samym centrum i, to najlepsze kosztuje tylko 45 euro za 4 osoby , a łózek tu tyle, że może spać 8. Cena rekompensuje więc wszystko.