Ostatni dzień spędziliśmy zwiedzając Garden by the Bay. Po śniadaniu zrobiliśmy, wykapaliśmy się i zostawiliśmy bagaże w hotelu, a sami, w środku upału pojechaliśmy do ogrodów . Były całkiem fajne, niestety trochę dobił nas upał. Ja ( inni odmówili współpracy) udałam się w przychylne człowiekowi temperatury do dwóch wielkich pawilonów,zwiedzać – w jednym ogrody różnych stref klimatycznych ( śródziemnomorski – naprawdę zaimponowały mi 2000 letnie oliwki niewątpliwie przetransportowane z europejskich rejonów i posadzone. Wyglądają wspaniale, jednak jak ma mój gust rosną zbyt bujnie, tutaj nie mają chyba tyle wody i nawozów. Poza tym śmiesznie było oglądać rośliny znane z naszych ogrodów typu szałwia, cynie itp., tylko wyrośnięte jak monstra. Dużo za to radości sprawił mi Cloudy Forrest – czyli to, co znajdowało się w drugim pawilonie. Sprytni singapurczycy wybudowali tam górę - wielka z wodospadami, chmurami , deszczem i mnóstwem rożnej roślinności górskiej ( chyba). W każdym razie można ja spenetrować wewnątrz i zewnątrz – po wiszących chodnikach i jest to fajne. Oczywiście nie zabrakło mądrości na temat ocieplenia klimatu i powstania naszej planety – w postaci pokazów multimedialnych – jak to zwykle bywa przy takich okolicznościach. Popstrykaliśmy zdjęcia, zjedliśmy obiad i popróbowałyśmy z Halka porobić jakieś zakupy, a potem pojechaliśmy na lotnisko, gdzie znów oddałyśmy się miłemu obowiązkowi wydawania pieniędzy. Horodyski oczywiście odmarudził swoje – bo chyba nie wyczerpał limitu na ten wyjazd.
Lot przebiegł całkiem miło, bo jego większość przespałam. Jedno tylko mogę powiedzieć na pewno – nie cierpię angielskich śniadań.