24.11
O 5.00 ze łzami pożegnaliśmy Tama, nasz domek z bambusa, bananową plantację , wrzaski nietoperzy podkradających owoce, szeleszczenie dużych krabów, które mieszkały w norkach za domkami i nawoływanie gekonów i pojechaliśmy na Koniec Świata. Kierownik zarządził oszczędzanie, więc po raz pierwszy ruszyliśmy w drogę publicznym środkiem transportu. Do tej pory bowiem, jak przystało na grubego, białego turystę z Europy, rozbijaliśmy się wynajętymi samochodami i taksówkami.
Nasz bus,a drodze do Ende wypełniony był w rożnym czasie i konfiguracjach – ludźmi, paczkami, pakunkami, workami, torbami, drobiem wszelkiej maści i jednym żywym prosiakiem. Żywizna umieszczona została na dachu i pozostało nam mieć tylko nadzieję, że żadne z w/w na wypróżni się na nasze plecaki. Szczególnie prosiak. Po zadbaniu o nasze ciała pieczołowicie umieszczone na siedzeniach, kierowca postanowił zadbać też o nasze wnętrze i po dawce, rapu, techno , hip – hopu i rodzimej pościelówy postanowiłam nie słuchać muzyki przez najbliższe 3 miesiące - no chyba, że Michaela Bubble.
Załoga busa składa się ze wspomnianego kierowcy oraz dwóch pomagierów , którzy przed zatrudnieniem w tym charakterze musieli obowiązkowo przedłożyć zaświadczenie o ukończeniu szkoły kaskaderów w LA. Wchodzenie na i schodzenie z dachu mieli opanowane do perfekcji – między innymi w celu umieszczania tam żywych prosiaków. Robili to jednak nie tylko na postoju, ale również w pojeździe jadącym, na ostrych zakrętach, a raz nawet z papierosem w jednej ręce i butelką wody w drugiej. I oczywiście w plastikowych klapkach.
Pomijając jednak te wszystkie niuanse – dojechaliśmy i jesteśmy w Ende...
Nie marudzić zdjęcia będą później ...