11 listopada
Jest piękny i ciepły balijski poranek - wszystkie cholery śpią, ale ja wstałam grzecznie ,wykąpałam się i teraz napawam się tym wszystkim dookoła. Te ciągłe zmiany czasu dają się we znaki – wczoraj znów zmieniliśmy godzinę... Zaraz ruszamy dalej...
Wieczorem
No i wylądowaliśmy w Senggigi... Nasze zdanie na temat Indonezji trochę się zmieniło, bo Senggigi jest straszne – masa ludzi, hałas itd. No, ale Horodyski zaszalał i od razu zarezerwował hotel na 4 dni . I zapłacił. Tak więc siedzimy tutaj, a ja wspominam ciszę i urok Bali – no,ale tam jeszcze wrócimy...
Sama podróż była bardzo przyjemna – najpierw płynęliśmy ze 3 godziny promem do Lembar, a stamtąd samochodem do Senggigi (75.000rp od człowieka ). Widoki z promu były naprawdę wspaniałe.
Zaraz po tym, gdy wsiedliśmy, dopadły nas baby i Horodyski chcąc nam zrobić dobrze zakupił sporą ilość małych bananów. Okazało się jednak, że były to owszem banany, ale w mniej znanej nam formie i gatunku – pieczone, w smaku niezwykle przypominające pieczone przemarznięte ziemniaki. Ja zjadłam jednego , Halka ze dwa, a reszta powędrowała do kosza.
Po przyjeździe do Senggigi powędrowaliśmy do fajnej knajpy , a Halka na szczęście zdołała zrobić fotki jedzonku, nim je pochłonęliśmy...