Ranek działa na mnie bardzo korzystnie. Pomimo, ze upały specjalnie mi nie przeszkadzają – to jednak czasem mam dość roztapiania się jak kostka masła.
Wczoraj, jeżeli chodzi o upały, dzień był wyjątkowy. Meteorologiem nie jestem, ale ptaszko doniosły, ze było tu 38 w cieniu. Cały bezowocny poranek spędziłam na zastanawianiu się , gdzie tu zawieźć mojego synka Zygmusia, tak, aby mu się podobało. Wybraliśmy się w krainę Chianti. Pierwszy etap związany z pokonywaniem drogi, która biegła także w poziomie, ale głównie w pionie i nasze pól samochodu ledwo mogło pod nią podjechać – było fajne. Zakrętów zaś mam dość do końca życia, aczkolwiek wprowadzają atmosferę hardcorową. Naszym celem była Castellina in Chianti i był to słuszny wybór. Miasteczko było maleńkie, ale urocze. Na początek udzieliłam Zygmusiowi lekcji na temat Etrusków ( ach ta polibuda!!!) , ponieważ zwiedzaliśmy ich grobowce. Doświadczenie było fajne, ponieważ w grobowcach było chłodno. Niestety tak również pomyslały wszystkie okoliczne much, bo było ich tam multum.
Castellina jak inne miasteczka w Toskanii , umieszczona została na wzgórzu. Najbardziej podobały nam się cantine z winem umieszczone co krok. Ja z uwagi na nierozerwalny związek z samochodem pic nie mogłam, ale gorąco namawiałam mojego synka do kosztowania win. On jednak nie był zainteresowany, co zdziwiło mnie troche. Na początek wleźlismy na wieżę muzeum i podziwialiśmy widoki całej okolicy. Potem połaziliśmy po całym mieście , także przez oryginalna zadaszona prawie w całosci ulicę. Nie wiem dlaczego, ale kojarzyła mi się ona z Istanbułem i bazarem na Złotym Rogu…
Zmęczeni upałem poszliśmy do restauracji, gdzie pan Z. zamówił tradycyjna pizze, a ja sałatkę z pszenicy ( zamawiając nie wiedziałam ,ze z pszenicy, ale była pyszna i kawałkami skórki limonkowej, pomidorami i oliwą) i spagetti pesto. Pychotka.
Chcieliśmy jechać dalej w Chianti, ale Zygmunt wyraził chęć zobaczenia Volterry, która wszyscy zachwycali się dnia poprzedniego. Zrezygnowaliśmy z Chianti i pojechaliśmy do Volterry przez Monteriggione. Przed castello w Monteriggione , znajduje się olbrzymi parking, mogący pomieścić pojazdy wszystkich turystów z San Gimigiano. Wysiedliśmy z połówki samochodu w pulsującym upale. Kamienie, którymi wysypany jest parking miały temperatura wrzenia, a stroma droga, która należało pojejśc do miasteczka – była chyba podgrzewana przez diablęta. Monteriggione jest pomimo to śliczne i bardzo żałuje, że nie weszlismy na mury i nie obejrzeliśmy go z góry. W tamtym jednak momencie czułam, że białko zaczyna mi się ścinać… Zjedliśmy lody i pooglądaliśmy miasto z każdej strony ( tej zacienionej). Potem w cantina kupiłam butelkę wina z Monteriggione. Wino było bardzo dobre i wypiłam je bezzwłocznie po powrocie do domu. Oczywiście tutaj jest masę sępów i nie da rady pielęgnować swojego alkoholizmu w samotności.
Onegdaj np. nabylismy z Dominikiem dwie butle lokalnego wina. Po 2 l – jedna białego, jedna czerwonego. Nawet niezłe. Oczywiście wypiłam tylko po lampce każdego z nich, bo nim ja zaczęłam je kosztować, nasze bachory wychlaly wszystko do ostatniej kropli…
Popołudniem, bardzo gorącym dojechaliśmy z Zygoolem do Volterry i ja odnalazłam moje miejsce na Piaza, a Zygmus poszedł zwiedzać. Nie zabawiliśmy tam zbyt długo, bo Madzia z Dominikiem gdzieś tam pogubili swoje autobusy i staraliśmy się dojechac do nich. Duch zamętu czuwa, bo gdy chcieliśmy zrobić zakupy w Certaldo, to nie mogliśmy znaleźć żadnego sklepu. Wróciliśmy więc do domu, tutaj czekała już Madzia i Dominik. Zrobiłam małe zakupy, potem popiłam wina i resztę wieczoru spedziłam w basenie z Judytą…