Z moich obserwacji czynionych każdego ranka wynika jasno, ze ulubionym zajęciem moich dzieci jest kapiel w ubraniu. Rankiem znajduję w łazience, albo na poręczy schodów koszulki i spodnie porzucone w malowniczym kłębku ( co to niby mają się suszyć). Kąpiel w ubraniu, jest moim zdaniem erzatzem prania, którego nie chce się nam robić. Z uwagi na upal i pot jest ono jednak konieczne. Dzieci jednak bywają pomysłowe i łączenie przyjemnego z pożytecznym nie sprawia im kłopotu. Chlup do basenu i po sprawie. Możliwe tez, ze chłopcy bardziej przejmują się sprawami pralniczymi, niż dziewczynki, ponieważ to głownie oni dbają o codzienne płukanie garderoby w tutejszej, strasznie chlorowanej wodzie. Słusznie dochodzą do wniosku ( chemia Andrzeja i Marka), że chlor zabija wszelkie świństwa, w tym również łagodzi zapach przepoconego ubrania. Dziewczynom się nie chce prać, więc chłopaki załatwiają to za nie. Jedno celne pchniecie, albo chwyt za pas – chlup i po sprawie – pranie załatwione…
Naszego pierwszego dnia tutaj roznoszący się smród chloru był nie do zniesienia. Po kąpieli – niezależnie czy to w basenie czy pod prysznicem, całe ciało śmierdziało, jak, nie przymierzając, moja toaleta potraktowana Domestosem. Oczywiście o piciu tej wody, czy myciu nią zębów nie mogło być mowy. Po dwóch dniach chlor jednak przestał śmierdzieć, a my przekształciliśmy się w stworzenia oddychające chlorem- co w przyszłości spowodować może stan wiecznej młodości i taka mamy przynajmniej nadzieję. Nie narzekam więc. Czasami jednak cos tam przebija się przez moje wypaczone ośrodki węchowe w nosie i czuje jakis dziwny zapach - jestem jednak na wakacjach i staram się tym za bardzo nie przejmować.
Wczoraj dyżur miał Dominik i gdy już udało mi się brutalnie go obudzić – pojechaliśmy do Vinci, pomimo tego, że miejsce to nie było specjalnie polecane przez Judytę. Należy jednak przyjaciół słuchać, bo Vinci okazało się straszna kichą, a muzeum Leonarda, aczkolwiek umieszczone tam modele jego konstrukcji były dość interesujące – stanowiło raczej zapchajdziurę w nudzie tego miejsca. Nawet droga prowadząca do miasteczka była nieciekawa. Postanowiliśmy więc dla odprężenia i skorzystania jednak z tego dnia wybrać się do Lukki. Droga do tego miasta – zatłoczona okazała się dla mnie wyzwaniem, ale nie dałam się, a Antonio pięknie doprowadził nas na parking na starym mieście. Nie przejmowaliśmy się przewodnikiem, tylko łaziliśmy po tych uliczkach, które wydawały się nam ciekawe. Potem w cieniu drzew i parasoli pożarliśmy pyszną pizze i slalomem wśród turystów odnaleźliśmy drogę do naszego samochodu.
Po przyjeździe , zrobiłyśmy z Judyta zakupy , a potem było to, co zwykle – kolacja i pranie…