Rano, ok. 10.00 wraz z tłumami mieszkańców Londynu spieszących do kościołów różnego rodzaju, ruszyliśmy do Greenwich. Słońce było, nic nie mówię, ale zimno było jak diabli. Po przesiadce na DLR dotarliśmy do pięknego Greenwich. Szybko jednak uciekliśmy z uroczych uliczek, najpierw do Muzeum Morskiego, potem do Obserwatorium. Po sesji zdjęciowej na 0.00 marzyliśmy jedynie o gorącej herbacie. W drodze powrotnej do DLR ( pierwotny pomysł na powrót statkiem odpadł z uwagi na zimno i wiatr) odkryliśmy Greenwich Market, na którym stały chyba tylko stragany z jedzeniem z całego świata. Były też polskie pierogi, gołąbki i bigos. Oczywiście mój mąż nie byłby sobą, gdyby ( no nie, najpierw przyniósł nam pierożki z soczewicą ) nie zostawił nas i pod pretekstem kupienia dla nas jedzenia zniknął na pół godziny. Po tym czasie przyniósł nam kurczaka Teriyaki z zimnym ryżem i znów zniknął. Zjadłyśmy kurczaka, a jego nie ma. Wrosłyśmy w ziemię, a jego nie ma. W końcu, a noc już prawie zapadła, przyszedł i mówi, ze strasznie wolno to wszystko idzie i nic nie kupił. Jako, że byłyśmy skostniałe z zimna, było nam już wszystko jedno. Wsiedliśmy w środek transportu i wylądowaliśmy w mieście. Po uroczym spacerze doszliśmy na Picadilly Circus i tam.... weszliśmy do sklepu. I był to koniec naszego spaceru. To nic, że Horodyski marudził, ale i tak zakupy zostały zrobione...