Po całym dniu bezsensownego szwendania się po Luang Prabang, tym razem z Jolka - wieczorem tuk tukiem podjechaliśmy na dworzec autobusowy - o 19.30 odchodził nasz autobus do Vientiane. Bardzo nas ucieszyło, gdy okazało się, ze Polonia aktywnie działa i w Laosie, albowiem prawie większość pasażerów stanowili ... Polacy. samym Luang jest również polska kawiarnia, albowiem tam ( i tylko tam ) spotkaliśmy dużą ilość rodaków . Jakoś zleźli się razem... ponownie spotkaliśmy tamże tez naszych napotkanych w Nong Khiaw znajomych.
Z Luang Prabang do Vientiane prowadzi słynna droga nr 13 . Słynna z prostego powodu, ze na niej niejednokrotnie dochodziło do napadów na autobusy rejsowe. Napadów zaś dokonywali przedstawiciele ludu Hmong - nie wiem dlaczego i z jakiego powodu. W kazdym razie było wesoło, bo towarzyszył nam ochroniarz z kałasznikowem w rękawie. Nadto wraz z nim podróżował niewątpliwie ( jak doszła do wniosku większościowa grupa narodowościowa znajdująca się w autobusie ) agent tajnych służb - dla niepoznaki w białej kurtce. Towarzyszyły mu dwie hostessy na plastikowych krzesełkach - dla kamuflażu zabrane jako dodatkowe pasażerki.
Tak wiec ruszyliśmy w laotańską noc... Autobus do Vientiane powinien jechać ok. 10 godzin, ale nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć ile. Przystanków nie było zbyt wiele, ale znane nam górskie zakręty skutecznie wymuszały prędkość rzędu 30 km/h, a sama droga - jakości drogi z Głuska do Drawna ( przed remontem) - z dziurami wielkości samochodu ( momentami wydawało mi się , ze w ogóle nie ma nawierzchni) - szkoda gadać... Po przejechaniu iluś tam kilometrów, bodyguard ( dla kamuflażu) zdjął tablice rejsową autobusu i zajął pozycje strzelecka.... Tak w ogóle to było bardzo fajnie, bo tylko raz zatrzymaliśmy się, żeby zmienić kolo ( to wewnętrzne) , ale to trwało tylko z pól godziny wiec szkoda gadać. Nikt nas nie napadł.
Ze względu na obiektywne, wyżej opisane trudności, do Vientiane dojechaliśmy chyba ok. 7.00. Jechaliśmy i jechaliśmy przez przedwsie ( o tym zaraz) , aż w końcu autobus wjechał na dworzec autobusowy.
Tut tukiem dojechaliśmy do centrum. Wzbudziło ono nasze głębokie wątpliwości, bo na centrum stolicy państwa zdecydowanie nie wyglądało ( dlatego przedwsie - zamiast przedmieścia). W kazdym razie nie chciał Vientiane nas, ani i my już potem Vientian nie chcieliśmy. Obeszliśmy z plecakami na grzbietach, prawie polowe całego centrum, a wolnego miejsca w hotelu nie znaleźliśmy. Tak wiec ponownie tuk tukiem podjechaliśmy na dworze autobusowy. Prawda jaka odkryliśmy na dworcu nie była zbyt przyjemna, bo okazało się, ze ceny były tu o polowe niższe ( komentarz Zygmunta : o 2/3) niż tam, gdzie jeździliśmy w Laosie. A dodam, ze nie były to atrakcje typu vip...
Autobusem o 10.30 podjechaliśmy na granice, bardzo miły tajski urzędnik po wypełnieniu dwóch grubych ksiąg, z sześciu formularzy i przybiciu dwudziestu pieczątek dopełnił za nas wszystkich granicznych formalności ( nasz autobus się niecierpliwił) , przybił nam wizy i tak, na ostatnie dni naszego wyjazdu znaleźliśmy się w Królestwie Tajlandii.