Zaraz za granica laotańską okazało się, ze droga w budowie była niezłym rozwiązaniem. W Laosie droga stała się jedynie zalążkiem drogi, jej zapowiedzią, taka droga in spe , kategorii szóstej dróg lasu miejskiego w Drezdenku. No ale za to stało się bardzo dżunglowato, a wielkie paprocie niemalże właziły w autobus, zwisając ze skarp po obu stronach ... powiedzmy ścieżki. Laotańskie wsie okazały się bardzo ładne, zdecydowanie mało cywilizowane, za to zdecydowanie czystsze niż w Wietnamie. W jednej, zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej. Stacja ta składała się z drewnianej szopy i dwóch beczek z paliwem. Nie pytajcie jak wlano paliwo do baku... Nasza droga wiodła nas coraz dalej, przejechaliśmy przez dwa czy trzy brody ( serio), obejrzeliśmy jeden samochód, który przewrócił się na bok, aż w końcu, po przejechaniu całych 110 lub 120 km i 11 godzinach dotarliśmy do Muang Khoua. Cywilizacji w Muang jeszcze nie widzieli - tak światło jest dwie godziny dziennie ( serio), jest tez parę chałup, droga i sklep albo dwa. Jest tez kilka hoteli i w jednym przyszło nam nocować. Zdaje sie, ze był to dobry dzień dla hotelarzy, bo cala nasza 14 z konieczności wylądowała w Muang na noc. Nasz hotel był wprost uroczy, miał nawet coś w rodzaju namiastki Łazienki, nie sprzątanej od 20 lat. W kazdym razie zrobiliśmy kilka niezłych nocnych zdjęć i zjedliśmy bardzo dobry obiad w knajpie na palach nad rzeka. Bardzo to było mimo wszystko malownicze. Następnego dnia rano, nasze białasy, i my także udaliśmy się do portu ( Jolka i jeden Kanadyjczyk pojechali autobusem) , aby popłynąć do Nong Khiaw. Jakos umościliśmy się w lodzi ( siedzenie na deskach, 20 cm nad dnem lodzi po dwie osoby w rzędzie), za mną niestety gadatliwa Amerykanka ( nie wiem czy pisałam o niej ostatnio, ale w kazdym razie siedziała przede mną w autobusie i gęba jej się nie zamykała- na lodzi to samo). Wsiedliśmy, zapłaciliśmy za bilety i czekamy i czekamy. W końcu jakiś pomysłowy , nie wiadomo w jaki sposób dogadał się z przewoźnikiem, który oczywiście mówił tylko po laotańsku , ze czekamy ( siedzieliśmy w lodzi ze 40 minut) , bo podobno w mieście ( Hmm) są jeszcze 4 osoby, które chcą płynąć do Nong Khiaw... Jeden chłopak poleciał wiec do miasta i przyprowadził naszych białasów ( z naszego busu) którzy stwierdzili, ze faktycznie pytali o łódź , ale nie są zdecydowani). W końcu grupa zdecydowała za nich , wpakowaliśmy się znów do lodki i ruszyliśmy. Jak się okazało wyciągniecie kurtek było dobrym pomysłem- bo na rzece wiało strasznie. Siedzenie w kucki na desce bardzo źle wpływało na stan naszej tylnej strony, a drogi przed nami 5 czy 6 godzin.... Na domiar złego po pewnym czasie łódź zaczęła się krztusić i przewoźnik dokonywał naprawy na rzece... Same przyjemności. Niemniej jednak widoki były niezłe, a dżungla na zboczach - niesamowita i po jakim czasie cześć grupy wysiadła we wiosce Muang Ngoi Neua, a my i jeszcze dwie dziewczyny popłynęliśmy do Nong Khiaw.
Nonh Khiaw strasznie skojarzyła nam sie z westernowym miastem i jak zobaczycie zdjęcia, przyznacie mi racje. Trafiliśmy na fajny hotel i zamieszkaliśmy w bambusowym domku w ogrodzie i bananowym sadzie- bardzo przyjemnie... Zatrzymaliśmy sie tutaj na 3 dni i spędziliśmy je bardzo pracowicie. Zrobiliśmy pranie ( ceny pralni wyższe niż w Paryżu), poszliśmy w dżunglę ścieżką colonela Bradocka ( o colonela Bradocka zapytajcie Zygmunta), pojeździliśmy jeden dzień na rowerach - z oszczędności wypożyczyliśmy zwykle, nie górale ( zwykły 20.000 kipów, góral 50.000 kipów - czyli ok. 7 dolców) . Pocieszam się jednak , ze górale niewiele nam by dały, bo droga okazała się okropnie stroma i tak bym pod nią nie podjechała, nawet na góralu. Moja metoda była bardzo prosta - w dół - jazda, w górę - podprowadzanie. Bardzo szybkie i skuteczne i przy tym mało meczące...
W Nong Khiaw spotkaliśmy Polaków .W ciemnym mieście ,oświetlonym tylko lampami z domów, , pod jeden z hoteli podjechał sawngthaew . My przechodziliśmy obok. Wysiadło z niego parę osób , a jeden z nich zaczął nas, po angielsku wypytywać o hotel. Zygmunt , jako że dysponuje świetnym słuchem ( chyba, że ma słuchać mnie - wtedy jest kompletnie głuchy) usłyszał , że ludzie gadają pomiędzy soba po polsku, wiec milo odpowiedział: - Dobry wieczór!. Chłopak zgłupiał i dalej posuwa po angielsku. Dopiero gdy Zygmunt , jak krowie na rowie wytłumaczył mu, że my Polacy - zrozumiał. No, ale na jego miejscu sama bym zgłupiała... Oni podróżowali od 3 miesięcy, przez Tokio, Australię, Nową Zelandię i Malezję.... Fajnie.
W końcu wczoraj rano ruszyliśmy odkryta ciężarówką tzw. sawngthaew towarzystwie laotanczyków i kaczki na podlodze do Luang Prabang. Obok Zygmunta siedziały dwie babcie, które na samym wstępie pożuły sobie coś, a potem było im bardzo wesoło.
W Luang znaleźliśmy bardzo ładny hotel w starym kolonialnym budynku, przy jednej z uliczek wiodących do Mekongu.
Dzis zaś rano na tejże samej uliczce spotkaliśmy naszych pozostawionych w Muang Ngoi Neua towarzyszy podróży... A Malwa napisała o Jolce...
Dzięki za wasze komentarze, ciesze się moja droga lekarko, ze nade mną czuwasz....
Moze po południu wrzucę zdjęcia, może nie, bo jutro jedziemy do Vientianu..