Rano teleportowaliśmy się przy pomocy naszego wczorajszego kierowcy z Telawi do Tbilisi. Teleportacja przebiegła dość sprawnie, z tym, że na przednim siedzeniu rozpierała się 40 kilogramowa żona kierowcy, a na tylnym siedzieliśmy my oraz obywatelka z Telawi, która również postanowiła tego dnia pojechać sobie do stolicy. My, wiadomo, wielcy ludzie, a i pani niczego sobie, o kształtach rubensowskich bardziej niż ja ( serio, jest to możliwe). Ja w środku, ale jakoś przeżyłam, bo chociaż na licznych zakrętach w prawo wpadałam na twardego Horodyskiego ( który dodatkowo się rozpychał), to na zakrętach w lewo wpadałam na obywatelkę, mięciutką i dodatkowo ładnie pachnącą.
Mamy tu czadowy hostel – Party Hostel z mnóstwem starych stiuków i innych rozsypujących się bzdetów. Do kibelka np. wchodzi się przez szafę. Strasznie mi się podoba. Nadto puszczają fajnego rocka, więc jestem szczęśliwa.
Odwiedziliśmy różne stare kąty w Tbilisi i nawet obiadowaliśmy w Halkowej knajpie. Wjechaliśmy też kolejką do parku przy wieży telewizyjnej, który teraz, wiosną prezentował się znacznie lepiej niż pod czas naszej poprzedniej wizyty. Nie wiem czy W. przeżyją wiadomość, że ich portretowy gruziński idol z jednej z knajp zamienił się w Strażnika Sprzętu Pożarowego...