Jakoś dotrwaliśmy do 22.00, kiedy to pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Dworzec jest bardzo czyściutki, a jeżeli chodzi o skomplikowaną czynność wsiadania do pociągu obowiązuje system chiński. Bramka na określony pociąg otwiera się o określonej godzinie, konduktor przy bramce sprawdza bilety o wpuszcza na peron. Nasz pociąg był niestety opóźniony, a my nie za bardzo rozumieliśmy różne komunikaty słyszane przez megafon. W końcu po sprawdzeniu naszego biletu przez kilku pracowników kolei i kilku pasażerów, wsiedliśmy do pociągu sypialnego. Przedział posiadał 4 miejsca i oprócz nas zajmowało go dwóch facetów. Ku memu zdziwieniu wyspałam się dość dobrze i po przyjeździe do Teheranu udaliśmy się do znalezionego przeze mnie hotelu Amir Kabir Hotel. Wszystkie ceny ( mniej więcej) i godziny odjazdu można znaleźć na stronie firmy irantts. Gdzieś na dole znajduje się tez zakładka z hotelami Seven Hostel Group, czy jakoś tam. Jest tam wiele hoteli z cenami.
Nasz Amir Kabir wybrałam z uwagi na lokalizację, bo jest naprawdę dobra. Niestety, wystrój przyprawia tak bardzo o zawrót głowy, że obawiam się, że po powrocie do domu będę strasznie zakręcona i zmienię całkiem koncepcję urządzenia naszego domu. Zresztą zobaczcie na zdjęciach.
Halka, znalazłam tutaj obraz idealnie pasujący do Twoich , niestety wisi w hotelu i to dość wysoko, ale zdjęcia zrobiłam.
Po porannym zameldowaniu się w hotelu ruszyliśmy w miasto, ale niestety zapomnieliśmy, że to piątek i wszystko jest dokładnie pozamykane. Pomaszerowaliśmy trochę koło bazaru, pałacu Golestan ( wszystko zamknięte na głucho) i za plac Chomeiniego. W końcu przysiedliśmy w kocim parku( mnóstwo pięknych kotków i jedna Bazylka – jakaś kobieta akurat dawała im jeść) i po krótkiej burzy umysłów i przeglądnięciu przewodnika, złapaliśmy taksówkę i kazaliśmy zawieźć się do Darband ( z centrum 300000 riali). Na podobny pomysł wpadło jakieś kilkaset tysięcy teherańczyków. Darband to górska wioska wchłonięta przez miasto i stanowi popularne miejsce piątkowych wycieczek. Kilka pierwszych kilometrów wzdłuż ścieżki i schodów pnących się w górę, posadowiły się restauracje i stragany oferujące owoce w syropie, napoje, kebaby i inne specjały. Są bardzo malownicze, bo irańskim zwyczajem zamiast stolików porozstawiano platformy powykładane dywanami i poduszkami, niektóre znajdują się nawet w strumieniu. Doszliśmy dość wysoko, poza rejon z restauracjami, a potem różnymi dziwnymi ścieżkami Horodyski poprowadził mnie wprost do restauracji, w której wchodząc zaobserwował zupę w kamiennych walcowatych pojemnikach ( okazało się, że to zupa z baraniny i przed zjedzeniem należy wylać do miski płyn, a resztę, czyli ziemniaki, ciecierzycę , marchew i mięso ubić dołączonym tłuczkiem – mi zrobiło się zimno i zżarłam połowę w sposób nieprzepisowy). Zamówiliśmy też grillowaną rybę i kurczaka. Oczywiście nie obeszło się bez sesji zdjęciowej z irańskimi dziewczynami, które siedziały nieopodal i paliły sziszę ( szisze tez popularne na tym szlaku są). W ogóle większość przychodzi tam ubrana jak na niedzielną wycieczkę i chyba nie dochodzą poza pierwsze restauracje. Wdzieliśmy tez jednak wspinaczy i ratowników górskich - prawdopodobnie wspinali się na górę Toczal – ok. 4000 m.
Po tych wszystkich atrakcjach ( bardzo nam się podobało) wróciliśmy taksówką w okolice hotelu, a Horodyski pod nim samym na odbywającym się tam targowisku wypatrzył piękną lampę naftową. Byliśmy przekonani, że lampa jest irańska, ale okazało się, że jest angielska i pochodzi z Royal Navy z 1920 r. Horodyski targował się się fantastycznie – najpierw utargował 40 dolarów, a potem zapłacił 50. Super, to jakaś nowa metoda. W każdym razie lampę mamy i to się liczy a trzydzieści kilka złotych w jedną czy druga w zasadzie nie robi różnicy.
W naszym hotelu w pokoju jest teraz ze 30 stopni , a my musimy spać, bo o 2.00 wyjeżdżamy na lotnisko.
No jakoś udało nam się wyłączyć ogrzewanie, ale o 18.00 trudno było zasnąć. W sumie jednak wstaliśmy o 2.00 dość wypoczęci i pojechaliśmy na lotnisko ( ok. 1 godzina 700000 rupii).
W Teheranie widuje się bardzo ładnie ubrane kobiety. O ile w Shiraz i Yazd większość stanowiły panie przybrane w czane powiewne szaty – tutaj prawie się ich nie widuje. Przynajmniej my widzieliśmy wczoraj chyba tylko ze trzy. I ani jednej w Darbandzie. Mają niektóre bardzo ładne długie swetry, ale chyba nie kupują ich na bazarach, bo tam, takich nie widziałam, a po sklepach nie chodzilismy.
Za chwilę wsiadamy do samolotu do Kijowa i fruu do domu...