Jako że jutro wylatujemy na Sycylię, dziś wykorzystaliśmy nasze przejazdy autobusowe i pojechaliśmy w te części wyspy, których jeszcze nie widzieliśmy. Na początek wsiedliśmy do autobusu do St. Julians. Całkiem w porządku, ale dość hałaśliwie. Jako punkt wypadowy do zwiedzania Malty St. Julians czy sąsiednia Silema są całkiem niezłe, jednak tutaj w Buggibie, choć nie tak ładnie , jest znacznie spokojniej. Zachęceni porankiem udaliśmy się do Paoli. Miało tam być Hypogeum – czyli jakaś budowla neolityczna ( chyba) i była, tylko, że w remoncie. Widać neolityczne domy też trzeba remontować. Pokręciliśmy się po mieście , wypiliśmy kawę i zainspirowani rozkładem jazdy autobusów ruszyliśmy do Biżebbugi, na południowym końcu wyspy. Zgodnie z którymś z naszych przewodników powinniśmy usiąść i podziwiać pracę żurawi portowych przenoszących kontenery, ale chyba mamy inne wyobrażenie o spędzaniu wolnego czasu niż autor książki, więc wsiedliśmy znów w autobus i z małą przesiadką w Valletcie dotarliśmy do Golden Bay – jednej z niewielu piaszczystych plaż – akurat na obiad. Zamówiliśmy owoce morza , a potem zlegliśmy na plaży.
Śmieszą nas odległości na Malcie, ale nic nie jest tak proste, jak się wydaje. Jeżeli dzieli nas od jakiegoś miejsca np. 6 km, to nie znaczy wcale, że dojedziemy tam w 10 minut. Autobus robi 20 km krążąc i zatrzymując się na wielu przystankach. Wyspa jest jednak naprawdę strasznie mała. Dziś , gdy jechaliśmy na plażę, przed autobusem widziałam zatokę i za nim też . Byłam święcie przekonana, że to ta sama zatoka oddzielona cyplem. A jednak nieprawda, bo jedną była Goldem Bay, a drugą zatoka St. Paul, czyli były to dwie zatoki położone po dwóch stronach wyspy. Widzimy zresztą różne charakterystyczne punkty i zawsze dziwi mnie , jak blisko siebie są położone. Gdyby ktoś chciał, całkiem miło byłoby zwiedzić Maltę na piechotę.