Z samego rana ruszyliśmy na podbój Castelo de Sao Jorge. Wspinając się po krętych ulicach Alfamy sapaliśmy cudnie. Zwiedziliśmy przy okazji katedrę Se i jakieś inne Iglesie, które uwielbia Horodyski. Gdy już dosapaliśmy się do Castelo ( wstęp 8 euro), spędziliśmy mnóstwo czasu podziwiając widoki, bo naprawdę są piękne. Potem robiliśmy to, co lubię najbardziej – szwendalismy się po Lizbonie , przysiedliśmy na Rossio na kawie i Praca da Figueira na przekąsce, a my z Nel zafundowałyśmy sobie kilka maleńkich ciasteczek, które zapakowano nam w pudełeczko ze wstążeczką. Zdecydowanie jednak lepiej wyglądały, niż smakowały.
Kręciliśmy się w okolicy, bo mieszka tam nasza Erasmuska i czekaliśmy, aż wróci z zajęć, aby mogła pokazać nam swoje mieszkanie i ugościć kawą.
Wieczorem spotkaliśmy się z Marcinem, z którym najpierw poszliśmy na kolację , a potem na fado do klubu Tasca da Chico – w samym sercu Bairro Alto. Spędziliśmy tam kilka godzin, słuchając śpiewaków i popijając cienką sangrię i piwo. Wyszliśmy o 2.00 uraczeni solidną porcją pieśni o różach i Lizbonie ( tyle zrozumiałam) i zachwyceni ( ja) głosem jednego z młodych śpiewaków. Na koniec posłuchaliśmy też Polki, która zdecydowanie dawała sobie lepiej radę niż poprzedzająca ją Portugalka.