Jak na razie siedzimy, z odnalezionym pośród procesji Marcinem , w knajpie nad Tagiem i raczymy się ... Coś tam napiszę później...
Spaliśmy w Reguengos de Monsaraz, maleńkim miasteczku , w którym zaliczyliśmy bardzo fajny hotel Solar de Alqueva i po śniadaniu szybko ruszyliśmy do zamku Monsaraz , położonego jakieś 16 km od rzeczonego hotelu. Warto było, bo nie było tam prawie żadnych ludzi, a za serca chwyciła nas reinkarnacja naszej ukochanej Soni – troche mniej kudłata i zdecydowanie chudsza, ale piszczała do nas tak, jakby naprawdę była naszą Sonią
. Samo Castelo Monsaraz jest zachwycające , z maleńkimi uliczkami i domkami i była to jedna z najpiękniejszych miejscowości jakie do tej pory zobaczyliśmy. Widoki z góry są naprawdę niesamowite.
Horodyski oczywiście marudził, że musimy oddać samochód ( była 10.00) o 16.00 i trzeba się spieszyć. W drodze wyjątku pozwolił na wizytę w Evorze, którą obleciał swoim zwyczajem dookoła ( po prawdzie dużo do oblatywania nie było), ale my kobiety zasiadłyśmy na rynku i popijając kawę kontemplowałyśmy słońce.
W Lizbonie zaś spotkaliśmy się z Marcinem, świeżo przybyłym z Londynu i po zrobieniu małej rundki po centrum zasiedliśmy najpierw w knajpce nad rzeka, a potem powędrowaliśmy na bardzo wczesną, jak na warunki lizbońskie , kolację. Wspominać nie będę o serniku ( który niewiele wspólnego ma z naszym sernikiem) oraz lodach...