26.02
Dwie lizbońskie autochtonki, pijany Antonio, wielkie Volvo , gadający Horodyski i ja za kierownicą = długa droga na południe. Jedyną ostoją spokoju okazała się jak zwykle i na szczęście Nel.
Dwie lizbonki oczekiwały nas niecierpliwie na lotnisku, Antonio stanowi reinkarnację ( pijaną) naszej poprzedniej nawigacji, Volvo wypożyczył nam uroczy Miguel z Avis, a Horodyski jak zwykle.
Na dobry początek objechaliśmy w kółko Lizbonę ze dwa razy, a potem okazało się, że i tak nie trafiliśmy na most Vasco da Gama. Krążąc nie wiadomo gdzie i po co , niektóre odcinki przejeżdżając dwukrotnie wbrew radom Antonia, trafiliśmy w końcu na właściwą drogę, z tym, że wypróbowywaliśmy drogi w różnych kierunkach, w tym, w stronę Porto, które od wieków leży na północ od Lizbony. My jednak uparliśmy się na Albufeirę, która również od wieków, leży w kierunku zupełnie przeciwnym.
Noc zapadła, gdy dotarliśmy do Albufeiry , która objawiła nam się tysiącem rond, a my oczywiście zwiedziliśmy wszystkie. Antonio zrehabilitował się na szczęście ( możliwe, że wytrzeźwiał) i doprowadził nas prościutko pod hotel.
Hotel nad samiutkim morzem czy też oceanem. Dziewczyny dostały salony z kuchnią i olbrzymim tarasem . Zjedliśmy hotelową , niespecjalna i drogą kolację i idziemy spać – od jutra wakacje.