Dzień zaczęliśmy od poszukiwań najbardziej znanych atrakcji Brukseli – i odnaleźliśmy - maleńkiego Manneken Pis, Zannece Pis wiecznie obsikującego słupek drogowy , oraz produkt feministek – Jaenecke Pis, czyli siusiającą dziewczynkę. Po tych miłych doświadczeniach poszliśmy na śniadanie, w którym towarzyszyły nam bezczelne wróble, bez przerwy przysiadające na oparciach krzeseł albo nawet wprost na blacie stołu.
Mieliśmy do dyspozycji cały dzień, więc spokojnie pojechaliśmy obejrzeć Atomium. Zakupiliśmy kartę na metro na cały dzień ( 7 euro), więc mogliśmy poszaleć po Brukseli do woli. Atomium jednak obejrzeliśmy tylko z zewnątrz i poszliśmy pooglądać ogrody królewskie rezydencje króla oraz muzeum chińskie i japońskie, albo coś w tym stylu. Traf jednak chciał, że wszystko co zagraniczne było w remoncie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, ze dwie kawy wypite w Atomium i sok spożyty po drodze dały o sobie znać. Jak powiadał pan W. podczas wspólnych wyjazdów, mam obiegówkę na wszystkie kible świata, ale niestety nie mogłam jej odbić na w tej części Brukseli, bo nie było gdzie. Szliśmy dalej spojrzeć na zamknięte szklarnie królewskie i rezydencję króla, ale mi było już wszystko jedno. Po minięciu bramy wiodącej do małego domku zamieszkałego przez rodzinę królewską i przed koszarami gwardii królewskiej znalazłam stosowne zarosła i wypinając się nieskromnie w stronę rezydencji zrobiłam co trzeba. A co mi tam! Mam tylko nadzieje, że nie była to obraza majestatu Lepiej nie zadzierać z kobietą z pełnym pęcherzem...
We wspaniałym nastroju dałam się Horodyskiego poprowadzić do kolejnego parku i pod budynki unijne, które z nabożeństwem obejrzeliśmy, pomimo prowadzonych w całej okolicy prac budowlanych. Okolica zresztą średnio ładna, no ale nie należy wybrzydzać. Parlamentu wewnątrz jednak Horodyski zwiedzać nie chciał...
Wieczorkiem poszliśmy na kolację – chyba nie powinniśmy tego robić, bo jedząc widzieliśmy jak Niemcy wlepiają Portugalii jeden gol za drugim...