26.11
Dzwonek rozległ się o 3.45 i nawet teraz, gdy to piszę, przyprawia mnie to dreszcze. Jakbyśmy wstawali na samolot. Nasz gospodarz zawiózł nas pode szczyt – jakieś 13 km. Jak to było nie wiem, bo nawet nie pamiętam momentu wsiadania do samochodu. Sam szczyt wraz z kultowymi jeziorami bardzo przypomina mi chińskie atrakcje – betonowe schody, barierki z rur wod-kan i betonowy grobowiec na szczycie. W sumie uważam, że nie warto było wstawać o 3.45, tym bardziej, że najładniejsze jezioro – dziś koloru brunatnego – i tak skryte było w cieniu i chmurach.
Dwa pozostałe oddzielone granią – były takiego samego, turkusowo- zielonego koloru.
Za to piękny jest spacer poprzez arboretum – naprawdę warto się przejść. Potem ruszyliśmy droga w dół – do Moni.
Całą resztę dnia odpoczywaliśmy. – i tak było dobrze