13.11
Dziś razem z Sadokiem ruszyliśmy na podbój środka wyspy i jej środka . Na pierwszy ogień poszły świątynie w Mataram i królewskie ogrody , ale pod groźbą dekapitacji nie jestem w stanie podać ich nazw. Potem udaliśmy się na plażę do Kuty – gdzie spędziliśmy czas na jedzeniu morskich stworzeń i kąpieli. Zwiedziliśmy jeszcze jakieś wioski i kupiliśmy bilety lotnicze do Bimy.
Niech się jednak nikomu nie wydaje, że dzisiejszy plan wyszedł sobie tak lekko, miło i ad hoc. Zrodził się w bólach, po bojach na noże Halki i Zygmunta. Ja tam się za bardzo nie wtrącałam, a Krzysiek w ogóle udawał, że go nie ma.
W sumie jednak objechaliśmy większość Lomboku i tak za bardzo zachwycona nim nie jestem. Senggigi to w ogóle jakieś nieporozumienie. Czeka nasz jeszcze Rinjani... Za to plaża w Kucie i sama Kuta jest świetna – bambusowe zabudowania przy zatoce. Problem jest tylko z kąpielą, bo dno pokryte jest bardzo ostrym koralem.
W większości tutejszych atrakcji daje się datki – wg. uznania. W każdej jednak świątyni i wiosce,przy wejściu siedzi tutejszy cieć z zeszytem, do którego należy wpisać ( ja piszę,a Halka grozi nożem Zygmuntowi) imię, nazwisko , kraj i wysokość datku. Z reguły jest to ok. 20.000 lub 30.000 rp, za parę. Niektórzy dają 50.000 lub 10.000 , ale takie wpisy widziałam chyba raz czy dwa.
Do naszego hotelu wprowadziła się para Polaków, a dziś w jednej ze świątyń spotkaliśmy cały autobus rodaków...
Nasz Sadok woził nas dzisiaj po sklepach, abyśmy mogli kupić arak i tutejsze wino ryżowe. To znaczy zawiózł nas do jednego sklepu, ale nic w nim nie było. Słowem – wyboru nie było. Jedynym dostępnym alkoholem jest piwo, ale chłopy popróbowali i więcej nie chcą... zamieniamy się więc w abstynentów.
No i gdzie te komentarze?