Z Dehli do Agry jest 200 km. Oba miasta łączy autostrada – płatna, a jakże. O 8 rano ( miał o 7.00, ale czas w Indiach jest pojęciem względnym ) podjechała pod nasz hotel limuzyna Tata z kierowcą w uniformie. Umieściliśmy się względnie wygodnie, nie przejmując się zbytnio , bo 200 km to nie odległość Ziemi od Księżyca. Ruszyliśmy.
Po pierwszej godzinie i ujechaniu 30 km patrzyliśmy na siebie zaniepokojeni, ale bez większych obaw – Delhi jest wielkim miastem i trudno z niego wyjechać. Po kilku następnych , przedzieraniu się przez „autostradę” pomiędzy wozami ciągniętymi przez bawoły, wozy słomy ryżowej, tuktuki, ciężarówki i wszystko to, co potrafi poruszać się – byliśmy z lekka załamani. Gdy jednak widzieliśmy jadące beztrosko pod prąd ( autostrada) ciężarówki – załamanie przerodziło się w histerię, a nasze siedzenia odgniecione siedzeniami naszego Tata – miały dość. Dlatego tez, gdy po 6,5 godz. dojechaliśmy w końcu do Taj Mahal, nawet słyszeć z Halką nie chciałyśmy o usadowieniu się w dziwnym pojeździe ciągniętym przez wielbłąda , a fakt, że wciśnięto nam przewodnika przeszedł niezauważony.
Jak to w Indiach – poza kolejkami składającymi się z milionów Hindusów wprowadzono nad do Taj.
My z Halką byłyśmy zachwycone i wszystko nam się podobało. Nie szczędziłyśmy naszym mężom informacji o szczodrości zakochanego Szahdżahana czy jak mu tam było, pomijając sprytnie szczegóły dotyczące zawiłych stosunków rodzinnych w/w, a w szczególności upodobania do skracania życia braciom, siostrom itd. O ile pamiętam ta cecha genetyczna odziedziczona została przez jego dzieci, które też powyrzynały się wzajemnie – ale to tylko szczegół.
Efekt był taki, że panowie uznali, że skoro Szahdżahan mógł zbudować żonie ( żywej czy też nie ) Taj Mahal – to nasza prośba o zatrzymanie się w drodze powrotnej w McDonaldzie będzie spełniona.
Po nasyceniu się Tajem – pięknym ( 750 rupii wstęp, przewodnikowi daliśmy 500 ) - ciągle zachwycone , uległyśmy marketingowi przeprowadzanemu przez dzieci sprzedające różne paskudztwa i kupiłyśmy najpaskudniejszą rzecz – śnieżna kulę z Tajem ( prezent dla mężów – nie byli zachwyceni, nie wiem dlaczego) , a ja dodatkowo marmurowy magnes – po sprytnym stargowaniu ceny z 300 rupii na 100.
Po kolejnych kilku godzinach w samochodzie i cudnym posiłku a macu ( rano zjedliśmy tylko po trzy grzanki , gdzieś po drodze ) ( Z Halka tak rzuciłyśmy się na jedzenie, że Hindusi gapili się na nas strasznie ) - w dziwnych pozach wysiedliśmy z samochodu i po znieczuleniu się czymś tam – poszliśmy spać.